niedziela, 4 października 2015

XIII. "Szczęście czeka na nas w co szóstym opakowaniu czekoladowych żab?"

Przepraszam, że rozdziału nie było wczoraj. Wiem, że to głupie wytłumaczenie, ale...  kopałam kopałamziemniaki od południa do późnego wieczoru. Dzisiaj mam gości. To cud na Wisłą, że ten rozdział nie jest w poniedziałek.
Nigdy nie sądziłam, że posunę się do szantażu, a jednak. Rozdział XIV kiedy zobaczę 5 komentarzy pod rozdziałem. Żeby za bardzo was nie rozleniuchować.

     Byłam przerażona. Przestałam sobie ze wszystkim radzić. Z tym, że mam kuzynkę, z którą od dwóch lat spałam w jednym dormitorium, bez świadomości, kim ona dla mnie jest. Także to, że Robert zerwał ze mną, pod głupim pretekstem strachu przed Blackiem, też nie było dla mnie powodem do radości. Chociaż z drugiej strony… Nieważne! Zawsze zamartwiałam się o wszystko i o wszystkich. O Jennifer i jej dziecko, o Lilkę, Jamesa i Harry'ego, o Remusa w czasie pełni, nawet o tego idiotę Blacka czasami się martwię. Tylko kto martwi się o mnie?
     Codzienność znudziła mnie wcześniej niż zakładałam. Sądziłam, że uciążliwa monotonność nastąpi nieco później i da odrobinę więcej czasu na rozrywkę. Jednak czas grał na zwłokę, bawiąc się limitem godzin, które pozostały mi do… Do czego właściwie? Może do zachodu słońca, do końca lekcji, czy końca świata? Na ile jest to przekora i złośliwość, a na ile troska? Nie wiem. W każdym razie do nieba już nie trafię. Klej, którym kleiłam długo i monotonnie swoje serce, nie wytrzymał ciężaru kłamstw i złudzeń. No cóż, miałam całkiem mocny ten obcas.
 – Mam tego dość – powiedział beznamiętnym głosem, który wydawał się niemal beztroski. Szary dym wypełnił małą przestrzeń sowiarni. Dusiłam się, a oczy zaszły mi łzami.
 – Przerzuć się na alkohol, bardziej pobudza zmysły – wybuchłam szyderczym śmiechem. Podobno śmiech z czyiś słów znaczy, że powiedzielibyśmy to samo, i że się wstydzimy. Kto wie, może to prawda?
 – Przez ciebie nic już nie smakuje mi tak, jak dawniej. Jednakże… odchodzę.
 – Więc możesz już iść. – Wskazałam dłonią drzwi wejściowe. Tak… Idź, Robercie, idź, przecież już nic nigdy nie będzie takie samo, nawet jeśli nie znaczyłam dla ciebie nic. – Miło było.
 – Nie sądzę. – Wyszedł, a wraz z nim wyleciał szary dym.
 – Chociaż raz nie kłamiesz – mruknęłam i wróciłam do swojej szkolnej sowy. Ogarnęła mnie tęsknota. Zwykła potrzeba posiadania kogoś obok.
     W drodze powrotnej natknęłam się na Remusa. Nasza znajomość często mnie przerażała. Więcej było w naszych rozmowach milczenia, a w milczeniu więcej słów. Nie pociągał mnie zwyczajnie, jednak łączyła nas silna więź emocjonalna. Byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Nawet Mary i Lilka nie miały przy nim szans. Deszcz bębnił o szyby, chroniąc nas przed absolutną ciszą. Co się dzieje, jeśli nawet my, przyjaciele nie potrafimy ze sobą rozmawiać? Nic, jest jakaś pustka w nas, która wraz z naszym wiekiem się pogłębia. Jestem pusta.
 – Gdzie Syriusz? – odezwałam się jako pierwsza. To zabawne, ale zawsze ja musiałam przełamywać lody, kiedy on spoglądał na mnie smutnymi oczami spod zmarszczonych brwi.
 – Jego wujek nie żyje, a on, no cóż... bardzo to przeżywa.
 – Tak… – mruknęłam. Gdybyśmy wtedy tak bardzo się nie pokłócili, poszłabym do niego, przytuliła go i powiedziała mu, że świat nie jest przecież taki zły – sam mi to przecież mówił. Powiedział wiele mądrych rzeczy.
     Wieczorem weszłam do pokoju wspólnego. James, Remus i Peter spali na fotelach, pochrapując cicho, mimo wesołego gwaru panującego w pomieszczeniu. Przykryłam ich szczelniej kocami i wspięłam się po schodach do ich dormitorium. W progu powitał mnie ostry zapach tytoniowego dymu i alkoholu. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Leżał na zaplamionym dywanie z podkrążonymi oczami i tłustymi włosami opadającymi na twarz. Przedtem był przystojnym i lubieżnym młodym mężczyzną, nagle stał się cierpiącym widmo. I bynajmniej to wszystko nie było jednym z moich koszmarów. Odkryłam sama przed sobą, że się boję. Jego i o niego.
Teraz patrzyłam w okno, nerwowo skubiąc wargę. Próbowałam podnieść go z podłogi, ale bez skutku. Nie chciałam też wołać chłopaków, choć pewnie widzieli go już w takim stanie nieraz, nie dwa razy. Wylałam do umywalki cały alkohol, który zdołałam znaleźć. A, no cóż, było go całkiem sporo i nie wydawało mi się, żeby wypili tyle, nawet gdyby piła cała czwórka, w co szczerze wątpiłam.
 – O Merlinie… – Zdołał wykrztusić z siebie tylko te dwa wyrazy. Bez słowa podałam mu szklankę wody.
 – Weź prysznic, zanim McGonnagal cię wyczuje, a ja spróbuję tu... Posprzątać ten burdel. – Przez uchylone okno popłynęło chłodne i wilgotne powietrze. Pachniało sosnowymi igłami i wiosną, niemal latem. Chłodną, angielską wiosną, która już niedługo miała nas zasypać zielonym płaszczem niewinności. Zamknęłam oczy i chłonęłam ten zapach, czując, że już nigdy nie będzie taki sam. Podobny, ale nie taki sam.
Czas płynął nieśpiesznie, we własnym rytmie, ale i za czymś tak powolnym nie umiałam nadążyć.
 – Wróciłem.
Odwróciłam się. Stał opasany jedynie białym puchatym ręcznikiem. Na całym ciele błyskały kropelki niewytartej wody, a mokre włosy na czole zawinęły się w słodki loczek. Z tym spojrzeniem wyglądał jak szczeniak, który nasiusiał na środek dywanu i liczy na to, że właściciel nic nie zauważy. Kolana lekko ugięły się pode mną. Mam nadzieję, że tego nie zauważył, tak samo jak palców kurczowo ściskających poręcz łóżka.
 – Teraz lepiej?
 – Dlaczego to robisz? Lubisz mnie prowokować?
 – A robię to? – Zbliżył się o parę kroków. Przygryzłam wargę, starając się ominąć go wzrokiem. Znów był tym samym chłopakiem, który kłócił się ze mną o wyższość lodów czekoladowych nad jagodowymi. – Czerwienisz się! Czerwienisz! Buraku-Ponuraku...
 – Duszno tu… – Trafiony zatopiony, Łapo. Wszystko było takie, jak przed kłótnią. Dotychczas uczucia, skrzętnie skrywane w podświadomości, wybuchły feerią smaków i odcieni.
 – Nie, Meadowes. No, spójrz na mnie.
 – Jesteś naiwnym smarkaczem, Black. – Ominęłam go i wyszłam, zanim zdążył zaprotestować, po czym solennie obiecałam sobie już nigdy nie ratować mu tyłka. Wmawiałam sobie, że to tylko niewinne zawieszenie broni, choć doskonale wiedziałam, że to nieprawda. To znów ta sama równia pochyła. Tylko dokąd się stoczę? Do jego ramion, które po kilku tygodniach, może dniach, odrzucą mnie jak popsutą zabawkę?
 A może ja zabawką byłam właśnie - nieuczuciową porcelanową lalką, która pragnie zostać prawdziwą dziewczynką. Prawie jak Pinokio, ale on zasłużył na to, a ja nie. 
     Rozmowa, śmiech, pocałunek, kłótnia i wielki rozejm. Kilka łez, kilkanaście tysięcy słów zamkniętych w dwudziestu minutach opowieści. Czy tak właśnie kończą się bajki, a ja jestem tą złą czarownicą lub szklaną laleczką? A szczęście czeka na nas w co szóstym opakowaniu czekoladowych żab?

1 komentarz:

  1. Obiecałam, że na jednym komentarzu nie poprzestanę. Nie mogłabym, bo za bardzo mnie to opowiadanie wciągnęło.
    Już to pisałam, ale pierwsze co się rzuca w oczy i co uwielbiam jest twój styl pisania. Nie wiem, jak to robisz, ale poprostu...niesamowite. ^.^
    Dorcas chyba sobie nie radzi, prawda? Wszystko jej się wali. Jedna porażka, druga,trzecia... nie można tego zatrzymać. Jak domino.
    Już myślałam, że Meadowes nie zrobi nic, żadnego negatywnego ruchu, że wszystko potoczy się tak, jak chciałam, ale niee ..>.< Musiała uciec.
    Właśnie przez takie coś Meadowes nie może znaleźć upragnionego szczęścia. Zamiast go łapać ona nic z tym nie robi. Jakby go nie zauważała.
    Czekam na kolejny rozdział. Mam nadzieję, że wszystko się poprawi. ;)
    Pozdrawiam,
    B.

    OdpowiedzUsuń