sobota, 20 czerwca 2015

VII. Taka noc jak wszystkie inne...

Ostatnia notka przed wakacjami. Jestem uratowana! Moja średnia to dokładnie 5.18, co równa się z cudem... Idę czytać "Miasto Upadłych Aniołów", a Wy czytajcie to coś.
___________________________

     W gruncie rzeczy, dość zabawnie jest budzić się pod tym samym sufitem nad głową, z tą samą świadomością, że można na chwilę wstrzymać oddech i pobawić się w Boga, tym samym przeczuciem, że kolejny dzień nic nie zmieni, nawet jeśli pojawi się jeden uśmiech więcej i mniej wyrwanych włosów. Naprawdę można uśmiechnąć się kącikiem ust, nie podnosząc głowy znad poduszki i wyjąć z szuflady stary album ze zdjęciami. I tylko dlatego, że była sobota, to można było wierzyć we wszystko z łatwością. Ciężkie zasłony o tej porze przepuszczają tylko odrobinę światła, więc właściwie można by zamknąć oczy i udawać, że to środek nocy, przypomnieć sobie o nienapisanym eseju na eliksiry, zakląć siarczyście i uśmiechnąć się pod nosem, nie wstawać z łóżka.
    W sumie lubiłam spoglądać na moje dormitorium spod wpółprzymkniętych powiek, wyszukując jak najwięcej skaz, zagubionych skarpetek nie do pary, czy muchy krążącej po suficie. Wypuszczać kolejne oddechy i patrzeć, jak rozpływają się w powietrzu, mierzyć wzrokiem nieruchomy sufit, by sprawdzić, kiedy sprawi wrażenie ruchu…
To wszystko można by nazwać kaprysem, niczym więcej. I chyba tak właśnie jest – z dnia w dzień kolejny, nic nie znaczący, a jednak w większej liczbie zmieniający życie.
    Październik się kończył, trzeba będzie do niego wrócić za rok, tymczasem ciągle udawałam, że interesuję się transmutacją lub wojnami Goblinów. I wydawało się, że nadal wszystko było w porządku. Jak gdyby powierzchownie każda część życia była na swoim miejscu, a w gruncie rzeczy wśród nich walały się tony strzępów papierków. 
Marzyłam o tym, że kiedy nadejdzie lipiec ubiorę czerwoną, obcisłą sukienkę i z butelką białego wina w dłoni wymknę się potajemnie z domu ciotki, żeby znów poczuć smak życia wplątanego we włosy jak babie lato. I naprawdę lubiłam całować chłopców w policzek. Co z tego, że za każdym razem trzeba było poprawiać rozmazany błyszczyk. W gruncie rzeczy zabawnie jest nazywać to wszystko życiem, skoro jedynym marzeniem, jakie można w takich chwilach mieć, to by się wreszcie rozpoczęło.
    I mogłabym codziennie wstawać przed piątą, tak jak, gdy byłam dzieckiem – i czekałam na dachu na anioły – już nie czekając na anioły, tylko na wschód Słońca, ciesząc się zwyczajnym szczęściem, kiedy czerwone promienie oblewałyby mnie swoim rozgrzeszającym prysznicem i mogłabym podnieść ręce do góry i zamknąć oczy, bo przecież nikt by nie widział, a nawet jeśli któryś z sąsiadów cierpi na bezsenność i spojrzałby zza firanki w drodze do kuchni po szklankę wody, to i tak będę jedynie halucynacją, lub znów pomyśli, że „ta dziewczyna z sąsiedztwa jest dziwna”. I mogłabym szukać czegoś więcej, doskonale wiedząc, że nigdy nie znajdę.
 – Nie rozśmieszaj mnie, Maryś…
 – Nie miałam takiego zamiaru. – Łyk herbaty, długie palce bębniące po oparciu fotela w jakimś nieznanym rytmie, kalendarz z 1977 roku, jeszcze nieaktualny, wiszący naprzeciwko, plus minimum obawy, że ktokolwiek zniszczy naszą małą samotnię w środku Pokoju Wspólnego. Naszą samotnię i niczyją więcej. – Czasami doprawdy dziwacznie pojmujesz moje intencje. Wiesz, że Szekspir twierdził, że żadna myśl nie jest przypadkowa?
 – W takim razie zawsze powinnam mówić zgodnie z wszelkimi regułami. Daj spokój, to nielogiczne… Zresztą nie lubię literatury angielskiej, wydaje się taka nudna i przewidywalna. Nie pozwala szukać klucza, bo podaje go na tacy. Nie cierpię przewidywalności.
 – Tak… To francuskie składanie ust w dzióbek i mówienie przez nos jest iście zachwycające… Dorcas to przecież śmieszne – Lily nagle wtrąciła się do rozmowy. Wreszcie wszystko wracało na stare, ustalone dawno tory. Tak jak rok temu rozmawialiśmy niewiele i wszyscy starali się mówić przejrzyście, bez żadnego sloganu ze względu na mnie. 
 – Le idiote. – Jedno spojrzenie skierowane w stronę Mary, drugie w stronę Evansówny, wewnętrzny rechot, bo przecież po takiej ilości szczęścia na raz nie miałam już pojęcia o czym mówię; kłóciłyśmy się od tak, żeby zająć czymś umysł i usta. Przysięgłam sobie, że jak wrócę do dormitorium poczytam Szekspira. To hańba, że nigdy nie mogłam się za to zabrać. Oczywiście, Ruda musiała mi to wytknąć!
    Opierałam głowę o ramię Remusa, tonąc w miękkości jego ciepłego swetra. Trzeba będzie pomyśleć o zakupach, trzeba będzie pomyśleć o zmianach.
 – Czy nigdy nie myśleliście o ucieczce? – Lilianna zachłysnęła się, zakańczając żywot herbaty w filiżance. Lunio przyglądał się temu wszystkiemu z zainteresowaniem, a to zerkał na książkę i udawał, że ją czytał.
 – Dokąd i… po co?
 – Do innego świata, tego w którym żaden Szekspir, ani inny nabzdyczony poeta nie będzie najważniejszy. I wszystko będzie takie kolorowe, jakbym wzięła pędzel do ręki i jedno smagnięcie, drugie… – Rudowłosa roześmiała się w głos. Nic dziwnego, gdyż biłam Remusa wierzchem dłoni w twarz, co on znosił cierpliwie z lekkim uśmiechem. To jest coś wspaniałego, nasza czwórka, Hogwart, herbata i ta radosna atmosfera, która pokazywała, że jutro będzie inaczej, choć nadal będą oni, nadal Hogwart…
Choć to wszystko właściwie jest nie tak… I wiadomo, że miłość, że romantyzm, że jakaś przyszłość i liczenie dni – tylko po to, by zapomnieć, jakoś przeżyć do jutra, móc wspomnieć, że jest Ktoś, dla kogo chociaż przez chwilę jest się Kimś. Zastanawiam się nad tym wszystkim, choć moje myśli są powolne, jak te obłoki za oknem. Czy byłoby możliwe żeby zostać tutaj na zawsze, o ile przyjąć, że zawsze to pojęcie względne; chociaż przez minutę, rozmawiając w ten sposób, zastanawiając się czy…
 – Za daleko, przecież mówiłem, że na razie nie stać mnie na porządną miotłę. – Zegar wybił północ.
 – Co do ucieczki... – Mary rzuciła egzemplarz Proroka Codziennego na moje kolana. – To powinno cię zainteresować. 
Miałam nadzieję tylko zerknąć na gazetę jednym okiem i zwinąć w rulonik, ale jeden z nagłówków przykuł moją uwagę bardziej, niż się spodziewałam. 
"P. Syriusz Black dnia dwudziestego dziewiątego czerwca uciekł z rodzinnej posiadłości Blacków..."
Chciałam przeczytać więcej, ale nagle Remus wyrwał mi ją z dłoni i rzucił pod fotel. Już o nic nie pytałam.
 – Chodź Remus… Jeśli na własnych nogach dojdziesz do dormitorium i zmówisz paciorek przed położeniem się do łóżka, to może kiedyś kupię ci kij od tej miotły…
    Teraz, gdy już byłam w łóżku, mogłam pozwolić uczuciom zabarwić się na kolorowo i poleżeć jeszcze trochę z pustą głową. Było tak przyjemnie, wszystko skąpane w uśmiechu i wszystko nabierające jakiegoś sensu, choćby i tego metaforycznego; spojrzenie rzucone na nierozerwaną kopertę na półce i pochyły charakter pisma Syriusza, nawet to wywołało wielki uśmiech na mojej twarzy.
Nie, wcale nie byłam ciekawa, co napisał. Ten moment jest tylko jakąś drogą do przejścia i teorią do zrozumienia, co mogłoby przyczynić się do końcowego sukcesu. Trzeba znosić jego upór przez jakiś czas, bo przecież te droczenie się z nim jest całkiem przyjemne. I nawet nie gniewałam się już za tą rymowankę.
 Z irytacją uderzyłam ręką o kołdrę, uciszając w ten sposób jakikolwiek hałas i usiadłam na łóżku, zdając sobie sprawę z tego, że każdy kolejny sen dotyczyłby teraz tylko jednego tematu – niego.
    Właśnie rozpoczął się listopad, a jesień nadal ukazywała swoją piękniejszą stronę. 
Związałam ciemne włosy w niedbały kucyk. Jedyne lustro, jakie posiadamy aktualnie w dormitorium, wisi krzywo na ścianie naprzeciw mojego łóżka, a w jego lewym, górnym rogu widnieje krótkie pęknięcie – Lily uderzyła w nie kiedyś zaklęciem, po kolejnej kłótni z Rogaczem. Doskonale pamiętam, jak głośno krzyczała na Jamesa. To wspomnienie jest dość odległe, sprzed półtora roku – wszystko wydaje się zamazane, jak moja twarz odbita przez szkło. To wielkie, w które dostałyśmy w czerwcu pewnego dnia Jenny rozsadziła na maleńkie kawałeczki. Ostatnio nie lubiłam na siebie patrzeć i naprawdę nie sądziłam, by było we mnie coś pociągającego, no może prócz tych niebieskich oczu, głębokich jak dwa jeziora – doskonale wiem, że jedynym osobnikiem płci męskiej, który kocha mnie bezwarunkowo jest Miłość, a i on kocha mnie w inny sposób – na pewno nie taki, o jakim marzy każda nastoletnia dziewczyna. W gruncie rzeczy chciałoby się mieć kogoś, kto byłby przy mnie w każdej chwili, nawet niekoniecznie osobowo, ale choćby gdzieś tam, w duchu, kto patrzyłby na mnie z prawdziwym zachwytem, dla kogo byłabym całym światem. I nie wygląda na to, abym kiedykolwiek miała naprawdę pokochać, ani żeby ktoś pokochał mnie. 
 Westchnęłam odwracając się od lustra i naciągając zbyt krótką sukienkę, a potem wyszłam z dormitorium, chcąc znaleźć, któreś z przyjaciół. Szybkim krokiem dotarłam na brzeg jeziora, siadając na ciemnozielonej trawie zamknęłam oczy, pozwalając promieniom kłaść się swobodnie na powiekach, wciąż zmęczonych mimo długiego snu. Nie miałam ochoty obserwować biegających i śmiejących się pierwszaków, albo siódmoklasistów z nosami w książkach, lub par kryjących się w trawach. To był ten moment, kiedy jedyne co się liczyło, to te zamknięte oczy i dłoń pocierająca pachnącą zieloność trawy, którą czułam każdą opuszką i każdą linią papilarną. Dopiero po chwili, gdy poczułam jakieś ciepło przy swojej dłoni, uchyliłam powieki, nie dużo, tylko trochę, ale wystarczająco, żeby zobaczyć czarną czuprynę i szare tęczówki wpatrujące się uporczywie we mnie. Milczałam, nie chcąc spłoszyć tej chwili, bo była zbyt magiczna – dopóki nie wstał i nie odszedł, tak po prostu – jak gdyby zatrzymanie się obok było tylko krótkim przystankiem, nic nieznaczącym, a przecież tak ważnym, tak zmieniającym oblicze świata. Patrzyłam za nim jeszcze przez jakiś czas, nie ośmielając się choćby zawołać bo przecież już dla niego nie istniałam, byłam gdzieś na marginesie, a to nigdy nie wystarcza – ale i tak mogłam uśmiechnąć się leciutko i dojść do wniosku, że zawsze trzeba wierzyć, bo w gruncie rzeczy życie naprawdę jest nieprzewidywalne.

 – Niechby to szlag – warknął James, rzucając się z impetem na fotel w Pokoju Wspólnym, który o tej godzinie w ten dzień tygodnia oblegany był tylko przez nas i jakąś rudowłosą pierwszoklasistkę piszącą coś zawzięcie na pergaminie, zgrzyt był dość charakterystyczny – od razu przywodził na myśl wszystkie nieodrobione prace domowe, zeszyty rozrzucone gdzieś na dnie torby, rzeczy, o których nie chciało się myśleć w czasie weekendu. Usiadłam obok, na podłodze, krzyżując nogi w kostkach, jakby były z gumy – sukienka zakrywała ledwo połowę uda – pogłaskałam go pieszczotliwie po policzku, uśmiechając się matczynym uśmiechem. Mogłam być ich opiekunką, moi mali chłopcy, zawsze tak samo nieporadni i w tej swojej nieporadności uroczy. Rogacz z kwaśną miną przyglądał się dziewczynce, pewnie przypomniał sobie coś nieprzyjemnego sprzed pięciu lat, gdy Ruda nienawidziła go od czubka głowy, po koniuszki małych palców u stóp. Zamyślony wyglądał tak poetycznie – przechyliłam głowę, żeby w pełni móc podziwiać jego lewy profil, tak… Jakiś taki artystyczny, może to tylko jedna wielka gra światła – słońce było dziś dość kapryśne – a może to te ciemne włosy, które w dotyku przywodziły na myśl aksamit. Nigdy nie mogłam się zdecydować, co w nim było takiego, że nie można od niego oderwać wzroku – bo nie można i już. Przecież nie jestem zakochana, a tylko zakochani mogą widzieć innymi oczy… 
 – Lilka znów dała mi kosza.
    W dormitorium Huncwotów panował półmrok. Zaduch pomieszany z aromatem alkoholu powalał z nóg. James bez słowa wyciągnął butelkę ognistej… I naprawdę przyjemnie było wdychać te powietrze, nie myśląc o tym, że gdyby weszła tu McGonagall, to prawdopodobnie miesiącami musielibyśmy myć kociołki.
    Potem trzeba było wymknąć się i zbiec po schodach, chichocząc cicho, bo przecież alkohol i myśli to dziwna hybryda – Rogacz wskoczył z rozpędu na poręcz i z piskiem po niej zjechał, po czym złapał mnie w pasie i pociągnął za sobą, można było całkowicie oprzeć się na jego ramieniu i nie myśleć już o niczym, tylko o dotyku, zimnej pościeli i snach – bo przecież sny, to zupełnie odrębne światy. Powieki zamykały się same, nie podatne na żadne prośby czy namowy, trzeba było polegać na Jamesie.
 James – obrońca, James – mójksią…  westchnęłam ziewając, czułam, jak nogi plączą mi się ze zmęczenia, a w głowie szumiała mi jeszcze Ognista Whiskey. Pozwoliłam zaprowadzić się aż pod schody do dormitorium, machnęłam ręką na pożegnanie i wspinaczka. Raz, dwa, trzy… A gdybym tak zasnęła właśnie tutaj…? 
Padłam na łóżko, nie przebierając się nawet z czerwonej sukienki. Dziewczyny rano zdziwią się, ale rano nie było teraz, nie trzeba o tym myśleć. Można nie myśleć o niczym i pozwolić umysłowi krążyć gdzieś wysoko w powietrzu, w sąsiedztwie migających na suficie plamek i odbić księżyca.
Taka noc, jak wszystkie inne…

niedziela, 7 czerwca 2015

VI. Słowa bez ludzi to tylko pustka.

Musicie mi wybaczyć to... szesnastogodzinne opóźnienie. Byłam tak chora, że nawet spojrzenie na telewizor w sąsiednim pokoju powodował ból głowy i załzawienie oczu. To wszystko kompletował o się... wiecie czym. Kompletna porażka, ale dziś już jest lepiej i pozostał tylko katar, obolałe gardło oraz kaszel.
Tak nie związane z tematem, jakie wychodzą wam mniej-więcej średnie? Mi równe 5, chyba, że jednak pani da mi szóstkę z muzyki za scholę i to udzielanie się. Także jest nadzieja na coś więcej :)
____________________________________________

    Obudziłam się zdecydowanie za wcześnie, znacznie wcześniej niż budziłam się zwyczajne w sobotnie poranki – ale po początkowym oszołomieniu, które odczułam, patrząc na zegar, stwierdziłam, że pewnie zepsuł się w nocy, ponieważ wskazówka godzinowa wskazywała czwartą.
Ciemny pokój mówił, że nie ma się dokąd spieszyć – ponownie zamknęłam oczy, pozwalając, by mrok kładł mi się łagodnie na powiekach, pieszcząc delikatnie skórę i skupiając na sobie wszystkie myśli, co było o tyle wygodne i bezpieczne po nocnym zadręczaniu się – teraz nie trzeba było już wracać do niczego. Dłonie leżały sztywno na kołdrze, tym razem nie zaciskając się na niej i nie próbując sprawdzić jej realności, tym razem realność nie ma żadnego znaczenia – naprawdę, nawet gdybym była tylko wytworem wyobraźni, nawet, gdyby to wszystko było nim jedynie, i tak nie mogłabym tego zmienić, trzeba w końcu coś zaakceptować, coś przyjąć za pewnik, punkt wyjścia, dno, z którego można byłoby się odbić, unikając tego drażniącego zawieszenia w próżni.
    Doszłam do wniosku, że będę musiała porozmawiać dzisiaj o tym z Syriuszem, a może nie tylko o tym, może o wszystkim – oczywiście niedosłownie, jemu wszystko trzeba było podawać jak na tacy w wielkich dwuznacznościach, albo domyśli się prawdy albo nie, i tak nie miałam niczego do stracenia, a – jeśli wierzyć książkom, filmom czy marzeniom, do których wielu ludzi dopasowało swoje życie, powinno się ufać przyjaciołom. W końcu tak naprawdę – wcale nie było ich na pęczki. Tylko czy on był przyjacielem? Nie, był idiotą.
Obrzuciłam pokój spojrzeniem, niechętnie uwalniając powieki z sideł jesiennego słońca, nie dziwiąc się wcale, widząc porządnie zaścielone już puste łóżko Jennifer, mojej współlokatorki – i tak odwykłam od rozmowy z nią - między nami była bariera nie do pokonania, niewidoczna, ale istniejąca, tak samo realna jak kołdra i prześcieradło, trochę mniej niż ja sama, w gruncie rzeczy zawsze byłam ulotna jak powietrze.
    Kilka rozrzuconych książek walało się po podłodze, mimo że wytężam pamięć, nie mogę przypomnieć sobie, skąd się tam wzięły.
Teraz też na myśl przychodzi mi Collin – taki tam mało ważny chłopak, który kiedyś przewinął się przez moje życie – tak dawno, a jednocześnie niedaleko w przeszłość. To chyba miało jakiś związek z poprzednią szkołą, jakiś związek z tym, że ostatnio wszystko było takie bliskie, a jednocześnie dalekie i nieosiągalne, w takich chwilach chciałam przede wszystkim towarzystwa bliskich, a to bywało bardzo ryzykowne.
    Zacisnęłam dłonie w pięści, próbując wyrzucić wszystkich ze swojego umysłu jak gdyby byli tylko niepotrzebnymi pudłami, a nie częścią mojego życia. Drobne, czerwone nitki łączące w całość stały się jeszcze wyraźniejsze, bardziej niż te książki i wspomnienie związane z Collinem – trzeba było poddać się im bezdyskusyjnie.
Powróciła chęć jakiegoś dialogu, nawet najbardziej błahego. Chęć przeproszenia Syriusza chociaż właściwie ciężko było stwierdzić, za co przepraszać i nagle do głowy napłynęła wizja setki szalonych rzeczy, których można by spróbować gdyby nie to, że jestem człowiekiem, nie należało wychodzić poza ustanowioną barierę, już nie, to było niewskazane, nie dla mnie. To jedynie przypominało, że musiałam doprawdy dużo znieść i zbyt wiele razy pozwalać się upokarzać, żeby tą godność człowieka uzyskać na powrót.
Chyba nie chcesz tego zaprzepaścić, prawda, Dorcas?
   Spojrzenie wróciło już po chwili, znów lądując pod zamkniętymi powiekami, gdzie czuło się bezpiecznie wśród swojej otoczki, nie mogło bać więcej i przywoływać niechcianych skojarzeń, które znów łączyły się z czerwonymi nitkami, które mogły przyciągnąć do mnie wszystko...
Razem z Annie, razem z szaleństwem, razem z Francją, razem z głuchym brakiem rodziców. Wspomnienia należało pozostawić tylko wspomnieniami, żeby nie mogły wyrządzić krzywdy, na co godziłam się kosztem czucia, bo jak czuć bez wspomnień, jak żyć bez doświadczenia i bez pamięci, jak w taki sposób dotykać, choćby opuszką palca, czegokolwiek nowego? To był powód dla którego zostawiłam Syriusza w połowie zdania na korytarzu i uciekłam – dlaczego zawsze uciekałaś, bo należałaś do tchórzy, "Dorcas-z-przeszłości". Bo musiałaś się chronić przed samą sobą, mechanizm samoobrony, wypracowany działał bez zarzutu, tylko nie pozwalał poznawać nieznanych zapachów i delektować się odmiennymi rzeczywistościami. Czemu człowiek ma to do siebie, że nigdy nie wystarcza mu to, co posiada?
    Przewróciłam się na drugi bok, twarzą do ściany, leżałam trochę pod parapetem, trochę pod oknem i pod tamtym światem, chyba tym „pod” trzeba było się zadowolić, o to chyba chodziło w tym całym „byciu człowiekiem”, „byciu Dorcas”, „byciu sobą”. Trzy pojęcia, tak bardzo różniące się od siebie i jednakowe jednocześnie, wieczne sprzeczności i zaprzeczenia, znak rozpoznawczy życia; znów powracało pytanie, czy nie łatwiej byłoby nie żyć, patrzeć na to wszystko innymi oczyma i wyciągać inne wnioski, ale chyba jednak nie, gdyby unosić się tam, w powietrzu, nie można byłoby być pod i dotykać dłonią chropowatej powierzchni ściany, sypiąc na siebie żółty pył starej farby, który, gdy zamknąć oczy, był trochę taki, jak pozostałości po niespełnionych snach.
    Przeglądanie się sobie w trochę rozbitym lustrze nie było wcale przyjemne, zwłaszcza, kiedy dochodziło się do wniosku, że przeczesanie palcami ciemnych, lekko zakręconych włosów nie jest wystarczającym zabiegiem, żeby wyglądały chociaż przyzwoicie a dodatkowo nie może się znaleźć szczotki.
Zapewne Mary zgubiła gdzieś swoją i postanowiła pożyczyć, takie uroki życia w Hogwarcie, niby po pewnym czasie powinno się do nich przyzwyczaić, ale przyzwyczajenie ma to do siebie, że jednym wychodzi lepiej, a innym – pewnie zasługa wychowania – znacznie gorzej.
Wyspanie się wcale nie sprzyjało urodzie, wbrew obiegowym opiniom. Miałam ogromną ochotę wrócić do łóżka i znów zastanawiać się nad wszystkim – niczym zamiast oglądać odbicie niebieskich, dużych oczu, które teraz wyglądały jeszcze straszniej i mniej człowieczo, jak gdyby nabrały jeszcze więcej głębokości barwy, co nie było pociągające, potrafiły jedynie przeszyć potencjalną ofiarę na wskroś, a ludzie nie lubili nigdy, kiedy zagląda im się w duszę.
Właśnie przypomniała mi się pewna rymowanka, która kojarzy mi się z pewną książką, którą czytałam dawno, a jej tytuł zniknął gdzieś wśród innych. Oko za oko, ząb za ząb. Nikt mi nie spojrzy w duszy głąb.
    Zbyt długie palce plątały się gdzieś w okolicach ud, często nerwowo zbaczając do kieszeni czarnych szat sięgających kostek, bez których czuła się jak bez części własnego ciała. Ręce zawsze były zimne, zasługa słabego krążenia, pewnie nie odczułoby się wielkiej różnicy, gdyby włożyć swoją dłoń w moją albo w górę śniegu. Dobrze, że nie wpadałam na takie pomysły kiedy byłam niekompletnie trzeźwa, ale gdyby sen także potrafi upić i przyprawić o ból głowy, uznaliby mnie za wariatkę. Co za słowo – wariatkę – miało tyle nieprzyjemnych brzmień, tyle okropnych znaczeń… I znów groteska dawała się we znaki – nawet zwykłe, codzienne przeglądanie się w lustrze nabrało znaczenia jakiegoś rytuału, bitwy myśli, trzeba było wszystko dokładnie dostrzec i rozłożyć na cząstki pierwsze, jak gdyby pozwoliło to w zrozumieniu, jak gdyby najdrobniejsza rzecz decydowała o położeniu naszego wszechświata, który kurczył się do mlecznej drogi, bo to, co dalej, było tak nieosiągalne że wolało się o tym nawet nie pisać, mimo że język pisany porusza przecież każdy temat, w gruncie rzeczy i pisarze – najodważniejsi z ludzi – byli po trochu przestraszeni samych siebie i świata, w którym żyli, całe to poznanie i przelewanie go na kartki papieru było jedną, wielką bzdurą, tak bardzo pomagającą poczuć, że nie jest się samotnym. Zrozumiałam to już dawno, wszystkie te historie i bohaterowie są jedynie jakąś parafrazą samych autorów, która musiała wydostać się na zewnątrz w jakiejś formie, bo inaczej narobiłaby zbyt wiele szkód...
    Tak, znów błądzę od lustra i oczu po epickie mistrzostwa, po wszechświat, po to, bez czego mogło obyć się codzienne ludzkie życie przez tyle stuleci. W gruncie rzeczy można by nazwać to zabawnym – gdyby nie tak bardzo prawdziwe, i gdybym miała akurat w tym momencie poczucie czarnego humoru – i można by było rozwodzić się nad tym, że czerwone nitki opasają dokładnie wszystko, bezwstydnie i bez wyjątków, nawet tych, którzy umknęli już przed czasem i którym kiedyś umknął czas, wszyscy odgrywali jakąś rolę w życiowym łańcuchu, stąd nie było dezerterów, chociażby przez chwilę wydawało się, że zdołało się uciec za pasmo gór na horyzoncie, a cała reszta została po drugiej stronie. Złudzenia. Wszyscy lubią się oszukiwać, druga strona, chociaż tak samo realna i pachnąca hiacyntami nigdy nie istniała, była dokładnie tam, gdzie znajdował się każdy z nas, może właśnie ona była przyczyną nieporozumień wariatów lustra abstrakcji i całej reszty, druga strona ukryta gdzieś głęboko w każdym człowieku, pod powierzchnią, tam, gdzie niewielu ma odwagę się zapuszczać. A czy odwaga nie była przypadkiem tym samym, co szaleństwo?
Znów wracamy do punktu wyjścia.
    Teraz każda godzina jest ważna, jak gdyby była bitwą o przetrwanie, kluczowym momentem wojny, których są miliony, zegar tyka zbyt powoli, nieubłaganie, żadne spojrzenie, ani mordercze ani błagalne nie potrafi przesunąć wskazówki, więc leżę tylko apatycznie na łóżku i liczę sekundy, próbując uświadomić sobie, że to jedna z nielicznych rzeczy, których mogę być pewna; ignoruję Mary i Lily i ich ciche wybuchy śmiechu, pamiętam o słowach Syriusza, chociaż staram się jednocześnie wyrzucić je z głowy, długotrwałe przyzwyczajenia dają o sobie znać – ciągle przychodzą chwile zawahania, które trzeba odpychać, chwile zrezygnowania, z którymi należy walczyć, wszystko splata się w dziwną mozaikę i ostatnio płaczę bardzo, bardzo często, bo nic teraz nie jest już wiadome. Każda łza jest jak kolejna przegrana, ale nic nie można na to poradzić – szykowanie się na następną wojnę myśli jest i udręką i zbawieniem, zastanawiam się, czy będę potrafiła zmierzyć się z tym wszystkim, wybrnąć, jakoś wrócić. Do domu, do siebie, do życia, do ludzi.. do wiary, którą straciłam całkowicie, bo jak wierzyć sobie, skoro nawet własne „ja” jest przeciwko i wytwarza sobie tylko znane iluzje?
    Znalezienie Syriusza na korytarzach było zajęciem niezwykle trudnym, biorąc pod uwagę dziesiątki różnych grup stojących w kątach bądź na środku podłogi, poubieranych w jednakowe szaty, dziewczęta z włosami luźno spiętymi na plecach i chłopcy, czasami w okularach, mrugający nerwowo albo śmiejący się rubasznie, oraz i osobników pojedynczych, przy czym pojedynczy nie zawsze znaczy samotny, czytających jakąś książkę, czasami tylko wpatrujących się bez celu (pozornie) w krajobraz za oknem, wspominających, obgryzających paznokcie, próbujących wymyślić najgorsze możliwe scenariusze dnia, który wciąż przed nimi pozostał, zatrzymujących łzy w kącikach oczu, bo to przecież nie wypada. Niewidocznie przechodziłam od ściany do ściany, od jednego skrzydła do drugiego, biegnąc przez korytarze, nigdzie go nie było, jak gdyby rozpłynął się w powietrzu, po chwili długich westchnień i krótkich spojrzeń stwierdziłam, że wrócę do Pokoju Wspólnego i spróbuje usiąść z Miłością na kolanach i poczekać tam na niego, a jeśli się nie zjawi, to trudno, jeśli się zjawi, trzeba będzie spojrzeć w oczy samej sobie i dopiąć celu, każda opcja była niezmiernie trudna, tak samo jak wcześniejsze dokonanie wyboru, przełamanie bariery, chociaż psychicznej to niemal namacalnej, wszystko sprowadzało się do człowieczeństwa i jego cech charakterystycznych, muszę się uśmiechnąć, idąc kolejnym korytarzem – przecież wszystko jest ok., nieprawdaż? Szukałam go już drugi kwadrans, i to znajdowanie było nawet przyjemne, poznawało się nowe zapachy i nowe uśmiechy, wyrażające cały świat, ocierało się o kolejne osobowości ukryte pod grubymi szkłami, to była taka poezja. W dormitorium, mimo wszystko, nie widziało się czegoś takiego – takich cudów, takich ludzi, tam były jedynie słowa. A słowa bez ludzi to tylko…
Pustka.
Fakt, że dzień minął całkiem spokojnie, że przebrnęłam przez to bez choćby jednego, karcącego spojrzenia dziewczyn, których nie dostrzegłam nigdzie, został skwitowany radosnymi błyskami w oczach, z których nie można się już było wycofać. Dlatego zajęcie miejsca przy ulubionym stoliku z wytartą skórą na fotelach było całkiem normalne, a ja znów poczułam się jak w domu, jak gdyby, będąc z natury córką marnotrawną i rozumiejącą potrzebę powrotu i bycia dopiero po opuszczeniu, ponownie wróciłam. Upływały minuty, ale tutaj czas płynął inaczej – na obserwowaniu i słuchaniu nieśmiałych szeptów, które objawiały się – ten jeden raz – w nutach, a nie w krzykach, w obliczu szeptu nie pamiętało się o takich drobiazgach, pozwalało się zatopić i nie wołało się ratunku.
Chwilowa śmierć i zatracenie, tak bardzo potrzebne w codziennej pogoni, tak bardzo pomagające zrozumieć, że i tak czeka nas coś więcej. Zdążyłam wypić już całą porcję kofeiny i pobawić się w czytanie z fusów, w których zostało jeszcze trochę nie dopitego płynu, który wyglądał tak czekoladowo, jak gdyby wcale nie był gorzki. Zanim przy wejściu mignęła mi ciemna czupryna i nieodłączny znicz w dłoniach – wciąż wypuszczaną złotą kulką i znów chwytaną za skrzydełka – dopiero po chwili można było uśmiechnąć się naprawdę i odprężyć, pozwalając, żeby brązowa skóra bardziej wbiła się w plecy, odbijając na jasnej bluzce dwa pasy, w których zrobione były szwy – choć nie na niego czekałam.
Pomachałam dłonią, żeby zobaczył mnie na pewno, ale było to zbędne – patrzył, kiedy chował swoją małą zabawkę i powędrował ku mnie szybkim krokiem, siadając obok i w charakterystycznym geście łącząc opuszki dłoni, przyglądając się, jak gdyby – znów – zobaczył mnie po raz pierwszy. Każda inna musiałaby zarumienić się pod takim spojrzeniem, ale nie ja – wiedziałam, że znaczy coś odmiennego, niż mogłoby znaczyć, gdyby on nie oddał już swojego serca. To, co między nami…
 — Dawno cię nie widziałem, Dor. — Turlałam filiżankę po stoliku, delikatnie, po wyznaczonym kole, obserwując ten proces z udawaną uwagą. Myślałam nad słowami i też nad kawą, bo to było ze sobą pewnie w jakiś sposób powiązane, a wszystkie sposoby trzeba było znać. Odczekałam chwilę, zanim zdecydowałam się na uśmiech i odpowiedź, które były właściwie tym samym, a tylko Rogaty potrafił wyodrębnić z nich osobne części.
 — Bo dawno mnie nie było.
 — Tutaj, czy w ogóle?
 — Przecież wiesz. – Rozmowa była inna, ale niezwykle potrzebna, bo pozwalała wyjaśnić sobie jakoś te niuanse, które zapodziały się, odpychając ode mnie wszystkich na odległość dłoni, która teraz kurczyła się i zginała palce, z powrotem dopuszczając ich blisko siebie. Świece rozlały wokół łagodny blask, idealne tło dla niedopowiedzeń, które dzisiaj miały zostać wydobyte z wnętrza, chociaż może i jutro, tutaj czas płynął w inny sposób, tutaj nie trzeba było się spieszyć z niczym. To dawało poczucie bezpieczeństwa – oparłam głowę o pokrytą deskami ścianę, zamykając oczy i próbując przywołać wczorajszy poranek, taki zwyczajny w swoim okrucieństwie i przypomnieć sobie dokładnie to, co chciałam powiedzieć, ale w wyniku braku rozsądnych informacji zdecydowałam się na improwizację, która czasami była najlepszą bronią.
 — Nie mogę pogodzić się z przeszłością, James. Za dużo przypominam sobie, kiedy nie chcę myśleć, a kiedy mam ochotę na wspomnienia, jest tylko pustka – sapnęłam na jednym tchu. – Nie mogę poradzić sobie z samą sobą a co dopiero z innymi, co dopiero z tym wczorajszym na korytarzu, wiesz, stchórzyłam, nie potrafię spojrzeć niczemu w twarz, to takie denerwujące…
Cisza była niemal bolesna, albo byłaby, gdyby nie można było przeżywać jej z nim, bo cisza z nim była czymś innym, czymś spodziewanym, wręcz doskonałym. Takim... ludzkim.
 — Dorcas, przecież wiesz, że w końcu i tak dasz sobie z tym wszystkim radę.
Cały świat zbudowany ze złudzeń, następna kropla wylądowała na poduszce.
Właśnie miały nadjeść okropnie trudne dni, niczym fala. Odpływały, by wrócić. W życiu widziałam wiele razy morze, kiedy dreptałam przy brzegu boso, a Mama mnie wołała na kolacje. To było tak dawno, zbyt dawno, żeby mogło być realne.