sobota, 20 czerwca 2015

VII. Taka noc jak wszystkie inne...

Ostatnia notka przed wakacjami. Jestem uratowana! Moja średnia to dokładnie 5.18, co równa się z cudem... Idę czytać "Miasto Upadłych Aniołów", a Wy czytajcie to coś.
___________________________

     W gruncie rzeczy, dość zabawnie jest budzić się pod tym samym sufitem nad głową, z tą samą świadomością, że można na chwilę wstrzymać oddech i pobawić się w Boga, tym samym przeczuciem, że kolejny dzień nic nie zmieni, nawet jeśli pojawi się jeden uśmiech więcej i mniej wyrwanych włosów. Naprawdę można uśmiechnąć się kącikiem ust, nie podnosząc głowy znad poduszki i wyjąć z szuflady stary album ze zdjęciami. I tylko dlatego, że była sobota, to można było wierzyć we wszystko z łatwością. Ciężkie zasłony o tej porze przepuszczają tylko odrobinę światła, więc właściwie można by zamknąć oczy i udawać, że to środek nocy, przypomnieć sobie o nienapisanym eseju na eliksiry, zakląć siarczyście i uśmiechnąć się pod nosem, nie wstawać z łóżka.
    W sumie lubiłam spoglądać na moje dormitorium spod wpółprzymkniętych powiek, wyszukując jak najwięcej skaz, zagubionych skarpetek nie do pary, czy muchy krążącej po suficie. Wypuszczać kolejne oddechy i patrzeć, jak rozpływają się w powietrzu, mierzyć wzrokiem nieruchomy sufit, by sprawdzić, kiedy sprawi wrażenie ruchu…
To wszystko można by nazwać kaprysem, niczym więcej. I chyba tak właśnie jest – z dnia w dzień kolejny, nic nie znaczący, a jednak w większej liczbie zmieniający życie.
    Październik się kończył, trzeba będzie do niego wrócić za rok, tymczasem ciągle udawałam, że interesuję się transmutacją lub wojnami Goblinów. I wydawało się, że nadal wszystko było w porządku. Jak gdyby powierzchownie każda część życia była na swoim miejscu, a w gruncie rzeczy wśród nich walały się tony strzępów papierków. 
Marzyłam o tym, że kiedy nadejdzie lipiec ubiorę czerwoną, obcisłą sukienkę i z butelką białego wina w dłoni wymknę się potajemnie z domu ciotki, żeby znów poczuć smak życia wplątanego we włosy jak babie lato. I naprawdę lubiłam całować chłopców w policzek. Co z tego, że za każdym razem trzeba było poprawiać rozmazany błyszczyk. W gruncie rzeczy zabawnie jest nazywać to wszystko życiem, skoro jedynym marzeniem, jakie można w takich chwilach mieć, to by się wreszcie rozpoczęło.
    I mogłabym codziennie wstawać przed piątą, tak jak, gdy byłam dzieckiem – i czekałam na dachu na anioły – już nie czekając na anioły, tylko na wschód Słońca, ciesząc się zwyczajnym szczęściem, kiedy czerwone promienie oblewałyby mnie swoim rozgrzeszającym prysznicem i mogłabym podnieść ręce do góry i zamknąć oczy, bo przecież nikt by nie widział, a nawet jeśli któryś z sąsiadów cierpi na bezsenność i spojrzałby zza firanki w drodze do kuchni po szklankę wody, to i tak będę jedynie halucynacją, lub znów pomyśli, że „ta dziewczyna z sąsiedztwa jest dziwna”. I mogłabym szukać czegoś więcej, doskonale wiedząc, że nigdy nie znajdę.
 – Nie rozśmieszaj mnie, Maryś…
 – Nie miałam takiego zamiaru. – Łyk herbaty, długie palce bębniące po oparciu fotela w jakimś nieznanym rytmie, kalendarz z 1977 roku, jeszcze nieaktualny, wiszący naprzeciwko, plus minimum obawy, że ktokolwiek zniszczy naszą małą samotnię w środku Pokoju Wspólnego. Naszą samotnię i niczyją więcej. – Czasami doprawdy dziwacznie pojmujesz moje intencje. Wiesz, że Szekspir twierdził, że żadna myśl nie jest przypadkowa?
 – W takim razie zawsze powinnam mówić zgodnie z wszelkimi regułami. Daj spokój, to nielogiczne… Zresztą nie lubię literatury angielskiej, wydaje się taka nudna i przewidywalna. Nie pozwala szukać klucza, bo podaje go na tacy. Nie cierpię przewidywalności.
 – Tak… To francuskie składanie ust w dzióbek i mówienie przez nos jest iście zachwycające… Dorcas to przecież śmieszne – Lily nagle wtrąciła się do rozmowy. Wreszcie wszystko wracało na stare, ustalone dawno tory. Tak jak rok temu rozmawialiśmy niewiele i wszyscy starali się mówić przejrzyście, bez żadnego sloganu ze względu na mnie. 
 – Le idiote. – Jedno spojrzenie skierowane w stronę Mary, drugie w stronę Evansówny, wewnętrzny rechot, bo przecież po takiej ilości szczęścia na raz nie miałam już pojęcia o czym mówię; kłóciłyśmy się od tak, żeby zająć czymś umysł i usta. Przysięgłam sobie, że jak wrócę do dormitorium poczytam Szekspira. To hańba, że nigdy nie mogłam się za to zabrać. Oczywiście, Ruda musiała mi to wytknąć!
    Opierałam głowę o ramię Remusa, tonąc w miękkości jego ciepłego swetra. Trzeba będzie pomyśleć o zakupach, trzeba będzie pomyśleć o zmianach.
 – Czy nigdy nie myśleliście o ucieczce? – Lilianna zachłysnęła się, zakańczając żywot herbaty w filiżance. Lunio przyglądał się temu wszystkiemu z zainteresowaniem, a to zerkał na książkę i udawał, że ją czytał.
 – Dokąd i… po co?
 – Do innego świata, tego w którym żaden Szekspir, ani inny nabzdyczony poeta nie będzie najważniejszy. I wszystko będzie takie kolorowe, jakbym wzięła pędzel do ręki i jedno smagnięcie, drugie… – Rudowłosa roześmiała się w głos. Nic dziwnego, gdyż biłam Remusa wierzchem dłoni w twarz, co on znosił cierpliwie z lekkim uśmiechem. To jest coś wspaniałego, nasza czwórka, Hogwart, herbata i ta radosna atmosfera, która pokazywała, że jutro będzie inaczej, choć nadal będą oni, nadal Hogwart…
Choć to wszystko właściwie jest nie tak… I wiadomo, że miłość, że romantyzm, że jakaś przyszłość i liczenie dni – tylko po to, by zapomnieć, jakoś przeżyć do jutra, móc wspomnieć, że jest Ktoś, dla kogo chociaż przez chwilę jest się Kimś. Zastanawiam się nad tym wszystkim, choć moje myśli są powolne, jak te obłoki za oknem. Czy byłoby możliwe żeby zostać tutaj na zawsze, o ile przyjąć, że zawsze to pojęcie względne; chociaż przez minutę, rozmawiając w ten sposób, zastanawiając się czy…
 – Za daleko, przecież mówiłem, że na razie nie stać mnie na porządną miotłę. – Zegar wybił północ.
 – Co do ucieczki... – Mary rzuciła egzemplarz Proroka Codziennego na moje kolana. – To powinno cię zainteresować. 
Miałam nadzieję tylko zerknąć na gazetę jednym okiem i zwinąć w rulonik, ale jeden z nagłówków przykuł moją uwagę bardziej, niż się spodziewałam. 
"P. Syriusz Black dnia dwudziestego dziewiątego czerwca uciekł z rodzinnej posiadłości Blacków..."
Chciałam przeczytać więcej, ale nagle Remus wyrwał mi ją z dłoni i rzucił pod fotel. Już o nic nie pytałam.
 – Chodź Remus… Jeśli na własnych nogach dojdziesz do dormitorium i zmówisz paciorek przed położeniem się do łóżka, to może kiedyś kupię ci kij od tej miotły…
    Teraz, gdy już byłam w łóżku, mogłam pozwolić uczuciom zabarwić się na kolorowo i poleżeć jeszcze trochę z pustą głową. Było tak przyjemnie, wszystko skąpane w uśmiechu i wszystko nabierające jakiegoś sensu, choćby i tego metaforycznego; spojrzenie rzucone na nierozerwaną kopertę na półce i pochyły charakter pisma Syriusza, nawet to wywołało wielki uśmiech na mojej twarzy.
Nie, wcale nie byłam ciekawa, co napisał. Ten moment jest tylko jakąś drogą do przejścia i teorią do zrozumienia, co mogłoby przyczynić się do końcowego sukcesu. Trzeba znosić jego upór przez jakiś czas, bo przecież te droczenie się z nim jest całkiem przyjemne. I nawet nie gniewałam się już za tą rymowankę.
 Z irytacją uderzyłam ręką o kołdrę, uciszając w ten sposób jakikolwiek hałas i usiadłam na łóżku, zdając sobie sprawę z tego, że każdy kolejny sen dotyczyłby teraz tylko jednego tematu – niego.
    Właśnie rozpoczął się listopad, a jesień nadal ukazywała swoją piękniejszą stronę. 
Związałam ciemne włosy w niedbały kucyk. Jedyne lustro, jakie posiadamy aktualnie w dormitorium, wisi krzywo na ścianie naprzeciw mojego łóżka, a w jego lewym, górnym rogu widnieje krótkie pęknięcie – Lily uderzyła w nie kiedyś zaklęciem, po kolejnej kłótni z Rogaczem. Doskonale pamiętam, jak głośno krzyczała na Jamesa. To wspomnienie jest dość odległe, sprzed półtora roku – wszystko wydaje się zamazane, jak moja twarz odbita przez szkło. To wielkie, w które dostałyśmy w czerwcu pewnego dnia Jenny rozsadziła na maleńkie kawałeczki. Ostatnio nie lubiłam na siebie patrzeć i naprawdę nie sądziłam, by było we mnie coś pociągającego, no może prócz tych niebieskich oczu, głębokich jak dwa jeziora – doskonale wiem, że jedynym osobnikiem płci męskiej, który kocha mnie bezwarunkowo jest Miłość, a i on kocha mnie w inny sposób – na pewno nie taki, o jakim marzy każda nastoletnia dziewczyna. W gruncie rzeczy chciałoby się mieć kogoś, kto byłby przy mnie w każdej chwili, nawet niekoniecznie osobowo, ale choćby gdzieś tam, w duchu, kto patrzyłby na mnie z prawdziwym zachwytem, dla kogo byłabym całym światem. I nie wygląda na to, abym kiedykolwiek miała naprawdę pokochać, ani żeby ktoś pokochał mnie. 
 Westchnęłam odwracając się od lustra i naciągając zbyt krótką sukienkę, a potem wyszłam z dormitorium, chcąc znaleźć, któreś z przyjaciół. Szybkim krokiem dotarłam na brzeg jeziora, siadając na ciemnozielonej trawie zamknęłam oczy, pozwalając promieniom kłaść się swobodnie na powiekach, wciąż zmęczonych mimo długiego snu. Nie miałam ochoty obserwować biegających i śmiejących się pierwszaków, albo siódmoklasistów z nosami w książkach, lub par kryjących się w trawach. To był ten moment, kiedy jedyne co się liczyło, to te zamknięte oczy i dłoń pocierająca pachnącą zieloność trawy, którą czułam każdą opuszką i każdą linią papilarną. Dopiero po chwili, gdy poczułam jakieś ciepło przy swojej dłoni, uchyliłam powieki, nie dużo, tylko trochę, ale wystarczająco, żeby zobaczyć czarną czuprynę i szare tęczówki wpatrujące się uporczywie we mnie. Milczałam, nie chcąc spłoszyć tej chwili, bo była zbyt magiczna – dopóki nie wstał i nie odszedł, tak po prostu – jak gdyby zatrzymanie się obok było tylko krótkim przystankiem, nic nieznaczącym, a przecież tak ważnym, tak zmieniającym oblicze świata. Patrzyłam za nim jeszcze przez jakiś czas, nie ośmielając się choćby zawołać bo przecież już dla niego nie istniałam, byłam gdzieś na marginesie, a to nigdy nie wystarcza – ale i tak mogłam uśmiechnąć się leciutko i dojść do wniosku, że zawsze trzeba wierzyć, bo w gruncie rzeczy życie naprawdę jest nieprzewidywalne.

 – Niechby to szlag – warknął James, rzucając się z impetem na fotel w Pokoju Wspólnym, który o tej godzinie w ten dzień tygodnia oblegany był tylko przez nas i jakąś rudowłosą pierwszoklasistkę piszącą coś zawzięcie na pergaminie, zgrzyt był dość charakterystyczny – od razu przywodził na myśl wszystkie nieodrobione prace domowe, zeszyty rozrzucone gdzieś na dnie torby, rzeczy, o których nie chciało się myśleć w czasie weekendu. Usiadłam obok, na podłodze, krzyżując nogi w kostkach, jakby były z gumy – sukienka zakrywała ledwo połowę uda – pogłaskałam go pieszczotliwie po policzku, uśmiechając się matczynym uśmiechem. Mogłam być ich opiekunką, moi mali chłopcy, zawsze tak samo nieporadni i w tej swojej nieporadności uroczy. Rogacz z kwaśną miną przyglądał się dziewczynce, pewnie przypomniał sobie coś nieprzyjemnego sprzed pięciu lat, gdy Ruda nienawidziła go od czubka głowy, po koniuszki małych palców u stóp. Zamyślony wyglądał tak poetycznie – przechyliłam głowę, żeby w pełni móc podziwiać jego lewy profil, tak… Jakiś taki artystyczny, może to tylko jedna wielka gra światła – słońce było dziś dość kapryśne – a może to te ciemne włosy, które w dotyku przywodziły na myśl aksamit. Nigdy nie mogłam się zdecydować, co w nim było takiego, że nie można od niego oderwać wzroku – bo nie można i już. Przecież nie jestem zakochana, a tylko zakochani mogą widzieć innymi oczy… 
 – Lilka znów dała mi kosza.
    W dormitorium Huncwotów panował półmrok. Zaduch pomieszany z aromatem alkoholu powalał z nóg. James bez słowa wyciągnął butelkę ognistej… I naprawdę przyjemnie było wdychać te powietrze, nie myśląc o tym, że gdyby weszła tu McGonagall, to prawdopodobnie miesiącami musielibyśmy myć kociołki.
    Potem trzeba było wymknąć się i zbiec po schodach, chichocząc cicho, bo przecież alkohol i myśli to dziwna hybryda – Rogacz wskoczył z rozpędu na poręcz i z piskiem po niej zjechał, po czym złapał mnie w pasie i pociągnął za sobą, można było całkowicie oprzeć się na jego ramieniu i nie myśleć już o niczym, tylko o dotyku, zimnej pościeli i snach – bo przecież sny, to zupełnie odrębne światy. Powieki zamykały się same, nie podatne na żadne prośby czy namowy, trzeba było polegać na Jamesie.
 James – obrońca, James – mójksią…  westchnęłam ziewając, czułam, jak nogi plączą mi się ze zmęczenia, a w głowie szumiała mi jeszcze Ognista Whiskey. Pozwoliłam zaprowadzić się aż pod schody do dormitorium, machnęłam ręką na pożegnanie i wspinaczka. Raz, dwa, trzy… A gdybym tak zasnęła właśnie tutaj…? 
Padłam na łóżko, nie przebierając się nawet z czerwonej sukienki. Dziewczyny rano zdziwią się, ale rano nie było teraz, nie trzeba o tym myśleć. Można nie myśleć o niczym i pozwolić umysłowi krążyć gdzieś wysoko w powietrzu, w sąsiedztwie migających na suficie plamek i odbić księżyca.
Taka noc, jak wszystkie inne…

1 komentarz:

  1. Świetny rozdział! I piękny szablon *-*
    Zapraszam do siebie:
    http://love-in- hogwart.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń