sobota, 24 października 2015

XIV. "Tak powinna kończyć się każda bajka"

Obiecywałam jeszcze jeden rozdział, ale go nie będzie. Za to za jakiś czas może, opublikuję tutaj nieszczęsną miniaturkę ze szlabanu, tego o 2.40 w nocy. Obiecuję, że będzie długa i zabawna w niektórych momentach. Ale na razie, odmeldowuję się z tego bloga... spędziłam z wami cudowne chwile. :') Mam nadzieję, że po zakończeniu nawet będą się pojawiać komentarze pod poszczególnymi postami. A nóż widelec, coś napiszę (ale nie obiecuję, że będzie to perspektywa Dorcas, bardziej prawdopodobne, iż Lilki, Mary lub Jenny). Albo kogoś innego. Kogo, zobaczycie *mina małego diabełka*.
Epilog jest następny.
___________________________________________

     Przyszła wiadomość. Dokładnie trzy linijki. O trzy linijki za długa.
Kto stworzył takie prawo, które zabija suchymi trzema wersami. Zabija ludzi, dusze i nadzieję. To, co się zdarzyło, było tak niemożliwe, że chciałabym sądzić, iż jest to tylko senną marą. Chciałabym, żeby to było tylko okrutnym żartem i zabawą moimi uczuciami. Tak nie jest.
Ale równie dobrze mogę zadawać sobie pytanie, czy człowiek, którego, wydaje nam się, znamy całkowicie może w jednej chwili wydać się kimś obcym. Teraz już wiem. Nikt nie znał Wiktora naprawdę. Wszystkim się tylko wydawało… Ukarali Wiktora, dlaczego nie mojego ojca? Chronił go jego wysoki status wśród aurorów... za jakie grzechy, jestem akurat jego córką?

    Uprzejmie zawiadamiamy, iż dnia 13 lipca bieżącego roku 1977. o godzinie 12.30 odbędzie się rozprawa sądowa Wiktora Stiiena.
Czarodziej ten oskarżony jest o współpracę z Tym-Którego-Imienia-Nie-Można-Wymawiać. Oskarżony obecnie przebywa w Azkabanie.
     
                                                    Z wyrazami szacunku: sędzia Wizengamotu. Alastor Smith

    To niemożliwe. To tak nieprawdopodobne, a zarazem prawdziwe. Wraz z kopią listu z Sądu Czarodziejów przyszedł list od ciotki. Zakazała mi wyjazdu na rozprawę. Po przeczytaniu go, stwierdziłam, że kpi sobie ze mnie. A Dumbledore?! On na pewno o wszystkim wiedział. Jak mógł mi nie powiedzieć. Mój kochany wuj…
Przed moimi oczami stanął obraz z lat, kiedy byłam jeszcze małą i naiwną dziewczynką w dwóch kucykach.
 – Widzisz, to jest Azkaban – mówił ojciec, pokazując na zdjęcie w gazecie, a ja kiwałam tylko głową, nawet nie pytając, po co więzienie i czemu wydaje się takie straszne. Nawet dziecko wie, dokąd idą źli ludzie.
 – Ale kto to są źli ludzie? – pytałam w odpowiedzi, a ojciec wzdychał, tym westchnieniem sugerując, że nie powinnam była o to pytać, bo to ciężkie tematy, że aż boli serce, a dłonie robią się wilgotne od potu.
 – Pamiętasz bajkę o Królewnie Śnieżce? – spytał, a ja znowu posłusznie pokiwałam głową. Jak tu nie znać tej bajki, kiedy ona taka piękna, że łzy same napływają do oczu i trzeba je wycierać koniuszkiem rękawa, żeby nikt nie widział, że się płacze.  - Wiesz to jest właśnie tak, jak w tej bajce. Niektórzy znajdują takie lustro i  pragnienie potęgi sprawia, że niektórzy ludzie robią różne, zakazane rzeczy, a inni nie. A przecież tak naprawdę nie ma ludzi dobrych i złych są tylko bardziej lub mniej nieszczęśliwi, wszyscy tak samo zaplątani w życie i próbujący zbudować własny świat.
      Jenny cicho zamknęła za sobą drzwi dormitorium. Od wspólnego zaatakowania Helen ze Slytherinu nie śmiałyśmy się już razem. Nie było z czego się śmiać. Lily natomiast bujała gdzieś w obłokach pomiędzy randką z Jamesem, a spotkaniem z Jamesem, i tak w kółko. Była zakochana, rozumiem, ale nie musiała z tego powodu olewać przyjaciół.
 – Dor, Dori... przytul mnie. – Brunetka owinęła ramiona wokół puchowej, czerwonej poduszki.
 – Co się stało? – Przewidywałam najgorsze,  ale wszystkie wersje, które układałam, były dalekie od prawdy. Usiadłam obok niej na łóżku, obejmując ją w pasie.
Zaczęła płakać. Na początku cichutko, a potem jej szloch przemienił się w wycie. Chciałam to przerwać, powiedzieć, że ma się uspokoić i to nic... właściwie, co nic? To było wszystko.
 – Jestem głupia, głupia...! Ja...k mogłam na to pozwo... lić?! Głupia... idiotka! – Kurczowo uczepiła się mojego rękawa, jak tonąca osoba koła ratunkowego. Słuchałam jej lamentu, sądząc, że wkrótce jej przejdzie, ale nic takiego się nie stało.
  – Co się stało? – powtórzyłam. Mój głos brzmiał obco. Sądziłam, że zachrypłam i nie potrafię nic powiedzieć - ale było całkiem przeciwnie. 
  – Jestem... w ciąży, to się stało, do cholery ciemnej! – Czułam, jak jej łzy lepią się do mojej koszuli, i także to, jak odrętwiałam. Jennifer... w ciąży? Ona? Z kim? Raczej dzieci nie biorą się z powietrza.
Zadrżałam, jakbym włożyła gołe dłonie do wiadra pełnego lodu.
  – I co z tym zrobisz... no wiesz...? – Sama nie wierzyłam w to, co mówiłam. Aniele, czy ja oszalałam?
Dziewczyna spojrzała na mnie oburzona.
  – Zwariowałaś! To dziecko! Moje...
Odetchnęłam z ulgą; wróciła stara i poczciwa Jenny, razem z jej świętobliwością. Chociaż wtedy wreszcie spojrzałam na nią, jakbyśmy były sobie równe. Nie, zawsze takie byłyśmy. Czasami z Mary śmiałyśmy się potajemnie, że nasza współlokatorka zostanie dziewicą aż do ślubu, o dzieciach nie mówiąc wcale. Co sobie o mnie ksiądz pomyśli? Ludzie się będą patrzeć... – naśladowałyśmy jej głos, a potem wybuchałyśmy głośnym śmiechem.
Przytuliłam ją jeszcze raz. Ją i tą nienarodzoną istotkę...
 – Uchwyć się tej myśli – uśmiechnęłam się. – A, i znajdź dla niej jakieś imię, chcę wiedzieć, kto będzie nazywał mnie ciocią Dorcas. Byle nie ciotka. Jestem aż tak stara.
 – A co, jeśli to on? – Jennifer śmiała się i płakała jednocześnie. – Jesteś starsza niż myślisz, dziewucho...
      Bez słowa wyszłam z dormitorium. Minęłam portret Grubej Damy i kolejne korytarze. Cały czas myślałam o tym, co usłyszałam od Jenny i zdawało mi się, że cała ta scena zdarzyła się wieki temu. Aniele, dlaczego mnie opuściłeś? Przepraszam, ja...
 Po wyjściu na zewnątrz, moją twarz owiał ciepły wiatr. Hulał po błoniach, szeleszcząc młodą trawą i liśćmi na dębie, grając w jakiegoś szalonego berka. Po długiej, deszczowej zimie oraz wiośnie, razem z czerwcem nadeszło lato. Co ono przyniesie?
Stał tam, zapatrzony gdzieś w dal. Nieruchomy i taki… nierealny. Chciałam podejść, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, tak jak powiedziałam Jenny, że po burzy zawsze przychodzi Słońce i może nie jest huraganem, po którym są tylko zniszczenia. Może jest tylko zwiastunem czegoś nowego, lepszego. Nie miałam odwagi.
 – Dorcas, jesteś tchórzem! – szepnęłam sama do siebie, a on odwrócił się w moją stronę, jak przywołany nieznanym mi zaklęciem. Szedł w moim kierunku a ja nie byłam w stanie się poruszyć. Myśli kłębiły się w głowie. Co miałabym mu powiedzieć?
 – Wiosna przyjdzie i tak znowu, Dorciu. – Pocałował mnie w usta tak delikatnie, jakby jego oddech był jedynie skrzydłem motyla, czerwonego, a jego ciepłe wargi podmuchem letniego wiatru. I za pomocą tego jednego pocałunku, wszystko wróciło do normy. Choć nadal nie było nas, były za to krople deszczu spadające z naszego prywatnego skrawka nieba, był jego ciepły oddech na moim policzku, było zdziwienie w moich oczach, ale czy jest miłość? Bo przecież tak naprawdę wierzymy tylko w niebo, i tylko dlatego udaje nam się żyć; ale w co wierzyć, gdy niebo jest już na ziemi?
Położył moją dłoń na swojej piersi i szepnął:
 – Słuchaj, jak mi serce bije – słuchałam, choć dla mnie to życie, nie miłość, ale nie mówiłam tego, bo wyśmiałby mnie tylko za nic. – Wstyd mi się przyznać, że chcę cię obok siebie na zawsze, wieczność, żeby pejzaż twojego ciała zasłaniał mi horyzont i nie pozwalał wyglądać przez okno. Malutka, bez ciebie nie zauważam, kiedy wschodzi słońce.
Nie śmiałam twierdzić, że kłamał. Najwyżej mógł się mylić. Może to była prawda?
     Szczęście czeka nas w co szóstym  opakowaniu czekoladowych żab. To zabawne, że sześć pudelek otworzyłam poprzedniego wieczoru z Lilką, szukając najdziwaczniejszych wróżb.
Tak powinna kończyć się każda bajka, kiedy to zjawia się książę, który był obok cały czas, a także porcelanowa lalka staje się prawdziwą dziewczyną, wszelkie złe lustra pękają. Miałam wielkiego farta w tych gruzach ulotnego dziecięcego szczęścia.
 - Ta, jasne, Naciągaczu Pociągający - zaśmiałam się, całkiem inaczej niż zwykle. Bez cienia wzgardy.
Miałam za sobą dwieście sześćdziesiąt nieprzespanych nocy, dwadzieścia dwie roztrzaskane w drobny mak szklanki, kilkanaście tysięcy godzin słuchania ludzi, którzy nic mnie nie obchodzili, setki gorzkich porażek, miliony nieposkładanych myśli i kilka grzeszków na sumieniu. Plus jeden, naprawdę wyjątkowy pocałunek. 
Tak powinna się kończyć każda bajka.

niedziela, 4 października 2015

XIII. "Szczęście czeka na nas w co szóstym opakowaniu czekoladowych żab?"

Przepraszam, że rozdziału nie było wczoraj. Wiem, że to głupie wytłumaczenie, ale...  kopałam kopałamziemniaki od południa do późnego wieczoru. Dzisiaj mam gości. To cud na Wisłą, że ten rozdział nie jest w poniedziałek.
Nigdy nie sądziłam, że posunę się do szantażu, a jednak. Rozdział XIV kiedy zobaczę 5 komentarzy pod rozdziałem. Żeby za bardzo was nie rozleniuchować.

     Byłam przerażona. Przestałam sobie ze wszystkim radzić. Z tym, że mam kuzynkę, z którą od dwóch lat spałam w jednym dormitorium, bez świadomości, kim ona dla mnie jest. Także to, że Robert zerwał ze mną, pod głupim pretekstem strachu przed Blackiem, też nie było dla mnie powodem do radości. Chociaż z drugiej strony… Nieważne! Zawsze zamartwiałam się o wszystko i o wszystkich. O Jennifer i jej dziecko, o Lilkę, Jamesa i Harry'ego, o Remusa w czasie pełni, nawet o tego idiotę Blacka czasami się martwię. Tylko kto martwi się o mnie?
     Codzienność znudziła mnie wcześniej niż zakładałam. Sądziłam, że uciążliwa monotonność nastąpi nieco później i da odrobinę więcej czasu na rozrywkę. Jednak czas grał na zwłokę, bawiąc się limitem godzin, które pozostały mi do… Do czego właściwie? Może do zachodu słońca, do końca lekcji, czy końca świata? Na ile jest to przekora i złośliwość, a na ile troska? Nie wiem. W każdym razie do nieba już nie trafię. Klej, którym kleiłam długo i monotonnie swoje serce, nie wytrzymał ciężaru kłamstw i złudzeń. No cóż, miałam całkiem mocny ten obcas.
 – Mam tego dość – powiedział beznamiętnym głosem, który wydawał się niemal beztroski. Szary dym wypełnił małą przestrzeń sowiarni. Dusiłam się, a oczy zaszły mi łzami.
 – Przerzuć się na alkohol, bardziej pobudza zmysły – wybuchłam szyderczym śmiechem. Podobno śmiech z czyiś słów znaczy, że powiedzielibyśmy to samo, i że się wstydzimy. Kto wie, może to prawda?
 – Przez ciebie nic już nie smakuje mi tak, jak dawniej. Jednakże… odchodzę.
 – Więc możesz już iść. – Wskazałam dłonią drzwi wejściowe. Tak… Idź, Robercie, idź, przecież już nic nigdy nie będzie takie samo, nawet jeśli nie znaczyłam dla ciebie nic. – Miło było.
 – Nie sądzę. – Wyszedł, a wraz z nim wyleciał szary dym.
 – Chociaż raz nie kłamiesz – mruknęłam i wróciłam do swojej szkolnej sowy. Ogarnęła mnie tęsknota. Zwykła potrzeba posiadania kogoś obok.
     W drodze powrotnej natknęłam się na Remusa. Nasza znajomość często mnie przerażała. Więcej było w naszych rozmowach milczenia, a w milczeniu więcej słów. Nie pociągał mnie zwyczajnie, jednak łączyła nas silna więź emocjonalna. Byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Nawet Mary i Lilka nie miały przy nim szans. Deszcz bębnił o szyby, chroniąc nas przed absolutną ciszą. Co się dzieje, jeśli nawet my, przyjaciele nie potrafimy ze sobą rozmawiać? Nic, jest jakaś pustka w nas, która wraz z naszym wiekiem się pogłębia. Jestem pusta.
 – Gdzie Syriusz? – odezwałam się jako pierwsza. To zabawne, ale zawsze ja musiałam przełamywać lody, kiedy on spoglądał na mnie smutnymi oczami spod zmarszczonych brwi.
 – Jego wujek nie żyje, a on, no cóż... bardzo to przeżywa.
 – Tak… – mruknęłam. Gdybyśmy wtedy tak bardzo się nie pokłócili, poszłabym do niego, przytuliła go i powiedziała mu, że świat nie jest przecież taki zły – sam mi to przecież mówił. Powiedział wiele mądrych rzeczy.
     Wieczorem weszłam do pokoju wspólnego. James, Remus i Peter spali na fotelach, pochrapując cicho, mimo wesołego gwaru panującego w pomieszczeniu. Przykryłam ich szczelniej kocami i wspięłam się po schodach do ich dormitorium. W progu powitał mnie ostry zapach tytoniowego dymu i alkoholu. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Leżał na zaplamionym dywanie z podkrążonymi oczami i tłustymi włosami opadającymi na twarz. Przedtem był przystojnym i lubieżnym młodym mężczyzną, nagle stał się cierpiącym widmo. I bynajmniej to wszystko nie było jednym z moich koszmarów. Odkryłam sama przed sobą, że się boję. Jego i o niego.
Teraz patrzyłam w okno, nerwowo skubiąc wargę. Próbowałam podnieść go z podłogi, ale bez skutku. Nie chciałam też wołać chłopaków, choć pewnie widzieli go już w takim stanie nieraz, nie dwa razy. Wylałam do umywalki cały alkohol, który zdołałam znaleźć. A, no cóż, było go całkiem sporo i nie wydawało mi się, żeby wypili tyle, nawet gdyby piła cała czwórka, w co szczerze wątpiłam.
 – O Merlinie… – Zdołał wykrztusić z siebie tylko te dwa wyrazy. Bez słowa podałam mu szklankę wody.
 – Weź prysznic, zanim McGonnagal cię wyczuje, a ja spróbuję tu... Posprzątać ten burdel. – Przez uchylone okno popłynęło chłodne i wilgotne powietrze. Pachniało sosnowymi igłami i wiosną, niemal latem. Chłodną, angielską wiosną, która już niedługo miała nas zasypać zielonym płaszczem niewinności. Zamknęłam oczy i chłonęłam ten zapach, czując, że już nigdy nie będzie taki sam. Podobny, ale nie taki sam.
Czas płynął nieśpiesznie, we własnym rytmie, ale i za czymś tak powolnym nie umiałam nadążyć.
 – Wróciłem.
Odwróciłam się. Stał opasany jedynie białym puchatym ręcznikiem. Na całym ciele błyskały kropelki niewytartej wody, a mokre włosy na czole zawinęły się w słodki loczek. Z tym spojrzeniem wyglądał jak szczeniak, który nasiusiał na środek dywanu i liczy na to, że właściciel nic nie zauważy. Kolana lekko ugięły się pode mną. Mam nadzieję, że tego nie zauważył, tak samo jak palców kurczowo ściskających poręcz łóżka.
 – Teraz lepiej?
 – Dlaczego to robisz? Lubisz mnie prowokować?
 – A robię to? – Zbliżył się o parę kroków. Przygryzłam wargę, starając się ominąć go wzrokiem. Znów był tym samym chłopakiem, który kłócił się ze mną o wyższość lodów czekoladowych nad jagodowymi. – Czerwienisz się! Czerwienisz! Buraku-Ponuraku...
 – Duszno tu… – Trafiony zatopiony, Łapo. Wszystko było takie, jak przed kłótnią. Dotychczas uczucia, skrzętnie skrywane w podświadomości, wybuchły feerią smaków i odcieni.
 – Nie, Meadowes. No, spójrz na mnie.
 – Jesteś naiwnym smarkaczem, Black. – Ominęłam go i wyszłam, zanim zdążył zaprotestować, po czym solennie obiecałam sobie już nigdy nie ratować mu tyłka. Wmawiałam sobie, że to tylko niewinne zawieszenie broni, choć doskonale wiedziałam, że to nieprawda. To znów ta sama równia pochyła. Tylko dokąd się stoczę? Do jego ramion, które po kilku tygodniach, może dniach, odrzucą mnie jak popsutą zabawkę?
 A może ja zabawką byłam właśnie - nieuczuciową porcelanową lalką, która pragnie zostać prawdziwą dziewczynką. Prawie jak Pinokio, ale on zasłużył na to, a ja nie. 
     Rozmowa, śmiech, pocałunek, kłótnia i wielki rozejm. Kilka łez, kilkanaście tysięcy słów zamkniętych w dwudziestu minutach opowieści. Czy tak właśnie kończą się bajki, a ja jestem tą złą czarownicą lub szklaną laleczką? A szczęście czeka na nas w co szóstym opakowaniu czekoladowych żab?