poniedziałek, 20 lipca 2015

IX. Plama na honorze

Psia kość! Znów rozdział nie wtedy, kiedy powinien, ale to nie moja wina. Wczoraj była burza i nie miałam prądu wieczorem, a wcześniej brat miał 4-te urodziny. W sobotę mama kazała zrobić porządek w pokoju i trwało to do chyba 21. Naprawdę tego nie chciałam. Wybaczycie? </3
 ------------------
     Odrzucony sen wołał po cichu do moich uszu "wracaj, masz jeszcze czas!", lecz żołądek go odtrącał, myśląc o pierwszym tego dnia posiłku. Zgadzałam się z tym drugim, choć mi samej, nie biorąc pod uwagę kapryśnego organizmu, najbardziej interesowała Wielka Sala i jej wizja w zamglonych jeszcze oczach.
     Na śniadaniu o tej porze nie było zbyt wielu osób. Zresztą nie można oczekiwać, aby w sobotę, czyli dzień błogiej wolności niezakłóconej nauką, ludność Hogwartu wstawała na wczesne śniadanie. Zdecydowali się na to tylko ci, którzy cierpią na bezsenność, albo mają zbyt ciekawe życie, by spędzić je w łóżku. To po jakiego chochlika ja wstałam tak wcześnie?
Siedzący we mnie gigantyczny głodomorek dał o sobie znać upominając się o ulubione tosty z dżemem malinowym.
   Siedziałam przy stole Gryffindoru, bez żadnego wielkiego, czy mniejszego entuzjazmu, smarując tosta. Oprócz mnie w Sali przebywało kilku Krukonów, dwoje Ślizgonów, z rodzaju tych, których darzyłam wiązką sympatii, dwadzieścia sześć Puchonów, był ich tyle, że z braku zainteresowania czymkolwiek innym, policzyłam ich i Huncwoci. Ci ostatni, jak zwykle, prowadzili zażartą dyskusję na temat swojego nowego kawału, absolutnie nie przejmując się tym, że ich ściśle tajne plany słyszało pół stołu, a co dopiero ja, siedząca naprzeciwko. Remus wzdychał tylko, kręcąc głową z dezaprobatą.
    Nie miałam ochoty słuchać o ich arcyciekawych planach, zwłaszcza o tak wczesnej porze, gdy wciąż jeszcze częściowo znajdowałam się w krainie snu. Zresztą to pewne, że prędzej, czy później przekonam się, co knują. Nie wiem tylko, czy wtedy nie będzie za późno na uniknięcie, nienormalnych i pewnie nieprzyjemnych, konsekwencji ich pomysłów.
    Odłożyłam na bok nóż i wgryzłam się w tosta. Jak już wspomniałam wcześniej, byłam nieziemsko głodna, więc pochłonęłam go w błyskawicznym tempie i sięgnęłam po następnego.
Westchnęłam głośno, gdy zamiast talerza pełnego grzanek, ujrzałam przed sobą same okruszki. Pokręciłam głową, gdyż dzięki swojej świetnej zdolności dedukcji, bezbłędnie odgadłam, iż odpowiedzialny za całą sytuację jest Peter, który oblał się momentalnie rumieńcem.
 – Lily, gdzie jesteś? – Spytałam bardziej siebie, niż moich szanownych kolegów.
 – Czy ktoś tu mówił o Lily?! – Rogacz zerwał się z krzesła teatralnie i zaczął rozglądać się we wszystkie strony.
 – Oj James, James… – Zacmokałam pobłażliwie.
 – Dori, Dori, Dori – odparł Syriusz, uśmiechając się ironicznie.
 – A już miałam nadzieję, że nic nie zepsuje mi śniadania… – Odepchnęłam talerz. Zaczął smakować jak tektura.
 – Chyba nas nie doceniasz. Sądzisz, że naszym celem jest coś tak banalnego, jak popsucie ci śniadania? – rzekł Syriusz z uśmiechem.
 – Po was można się wszystkiego spodziewać. – Z irytacją spojrzałam pod stół. – Peter… na Merlina, czego ty szukasz między moimi nogami? – Blondyn uderzył głową w blat.
 – Ziemniaczek mi upadł… – Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu.
 – Idzie, idzie! – Krzyknął Potter, z entuzjazmem wymachując widelcem.
    W tym momencie do stołu Gryfonów, tuż obok mnie, majestatycznie usiadła rzeczona rudowłosa. Z całej postaci, a zwłaszcza zielonych oczu biła świeżość. Nic dziwnego, że na sam jej widok James rozpromienił się i odruchowo zaczął mierzwić ręką swoje czarne włosy, które i tak wyglądały, jak gdyby chłopak na oczy grzebienia nie widział. I pominę tu fakt, że reakcja Jamesa Pottera na Evansównę, nigdy nie była czymś normalnym. Większość osób, które znały go w jakimś stopniu, twierdziła, że jest on nie całkiem normalny i cierpi na obsesję na punkcie panny Rudowłosej. Obsesja ta zdecydowanie kwalifikuje się do leczenia psychiatrycznego (kolejna zasługa Mary. Ta dziewczyna jest nieziemska).
 – Dzień dobry – rzuciła Lilly pogodnie. – Cześć Dori, dzień dobry Remusie. Jak się masz Peter? Hej Łapcio. – Rozczochrany odchrząknął znacząco. – A! Zapomniałabym! – Dziewczyna stuknęła się w czoło łyżeczką, po czym obdarzyła Rogatego uśmiechem. – Udław się miotłą Potter.
 – A coś ty taka rozpromieniona, jakbyś latarnię połknęła? – spytał Remus. Jego spojrzenie inteligenta zdradzało ogromny wewnętrzny smutek i kłopoty jego właściciela, które starannie ukrywała maska indywidualizmu. Oczy jednak mówiły wszystko, jak zwierciadła duszy, które odbijały wyraźne cierpienie. Nic dziwnego. Bycie jedynym inteligentnym osobnikiem w grupie szaleńczych Huncwotów z brakiem nawet szczątków mózgowia lub móżdżku, potrafi przytłoczyć. Nie bez powodu mówi się, że głupota boli.
Zupełna przeciwnością wzroku Lupina, było spojrzenie Jamesa Pottera. W jego oczach wiecznie plątały iskierki, odbijała się w nich także pogoda ducha, zbytnia pewność siebie i miliony szalonych pomysłów, które wpadały do jego głowy, by zaraz potem wypaść (z racji pustki tam panującej, nie miały się, o co zaczepić).
 – Cóż, Remusie! Mamy weekend, wczoraj napisałam ten „cudowny” esej o zastosowaniu jelenich rogów w eliksirach…
 – Cudowny? Więc pewnie pisałaś głównie o mnie, Liluś – wypalił James, uśmiechając się od ucha do ucha. Syriusz przewrócił oczami i wydał z siebie coś pomiędzy jękiem rozpaczy, a zduszonym chichotem.
 – I znowu się zaczyna… Czy wy nawet w sobotni poranek nie możecie dać sobie spokoju? A zapowiadało się tak dobrze… – Syriusz nie dokończył, gdyż raczyłam mu przerwać.
 – Noo! Rogacz nawet milczał całe piętnaście sekund! – Cała pogoda ducha i miłość do świata wyparowała z Liluni błyskawicznie. Zmarszczyła groźnie brwi i łypało na Jamesa morderczo.
 – Musiałeś mi zepsuć humor swoimi idiotycznymi odzywkami? – Syknęła Lilly, a James cofnął się o krok. – Musiałeś?! – Krzyknęła z udawanym patosem, po czym parsknęła śmiechem. Z ust Jamesa nie znikał uśmiech wyrażający połączenie rozmarzenia, fascynacji, błogiej radości i przede wszystkim uczuć, jakie odczuwa Peter, patrząc na słodycze z Miodowego Królestwa.
Niektórzy stwierdziliby, że tego wszystkiego nie da połączyć się w jednym uśmiechu. James Potter mógł. On jest w stanie zrobić rzeczy, które przeciętny człowiek przy zdrowych zmysłach, uznałby za niemożliwe.
 – Jesteście śmieszni – oznajmiłam między jednym kęsem, a drugim.
 – Chyba zabawni, księżniczko… – Syriusz uśmiechnął się, jak rodem z „Podaruj dzieciom Słoneczko”.
 – Nie, śmieszni – odparłam z naciskiem. – Dobra Lily, możemy iść. Ty lepiej nic nie jedz, bo ci się wrzody porobią. Zresztą chyba straciłaś już apetyt. Ja najadłam się. – Zaczęłam wstawać ze stołu.
 – Niemożliwe! Róbcie zdjęcia! Księżniczka Dorcas Meadowes się najadła! – Słowa te jak prognoza nadchodzącej burzy, uciszyły całą wrzawę.
 – Uuu... cisza przed burzą, chować się… – Szepnął teatralnie Potter do Lupina. Remus zastygł w bezruchu. Wszyscy oczekiwali na moją reakcję, żeby uniknąć zasięgu moich pięści okładających Blacka po głowie.
 – Peter mogę pożyczyć? Dziękuję. – Blondyn nie śmiał mi odmówić, gdy nabrałam na łyżkę trochę jego kremu kukurydzianego. Przy pomocy owego pocisku strzeliłam Łapę w środek jego pustej głowy. – Księciuniu, masz za małego konia, żeby dostać się do mojego zamku!
    Kilka osób przy dalszej części stołu zadławiło się sokiem z dyni. Czarnowłosy wyglądał jak pół du… zadka zza krzaka. Remus zastanawiał się chyba, czy nie wezwać psychiatry. Lily chichotała w rękaw szaty.
 – To co, idziemy, Lila? – Rudowłosa przytaknęła i wyszłyśmy, żegnane triumfalnymi gwizdami Gryfonów.

* * *
    Pokój Wspólny ma coś takiego co ciągnie wszystkich do siebie i wcale nie żal, że nie jest tylko na własność. Jest wręcz przeciwnie; wszyscy kochają w nim być razem, a może to wina zimy, choć śniegi zaczęły topnieć.
 – Dor, czy mogłabyś przestać i trzymać łapska przy sobie? Nie mogę się skupić. – Mruknęła Evans, przerywając jakże pobudzającą myślenie czynność ssania końcówki pióra. Lily już od około pół godziny ślęczała nad dodatkowym referatem, o zastosowaniu Grzeszczoła Wątłego dla Slughorna. Do tej pory pisanie wychodziło jej wyśmienicie, ale gdy zbliżała się do końca, myśli przestały się układać w logiczne zdania, co uniemożliwiało napisanie zakończenia. Dzielnie trwałam przy przyjaciółce, jednak myślami będąc setki lat świetlnych od Hogwartu, cofając je do tyłu i, zastanawiając się nad rzeczami bardzo abstrakcyjnymi, których tematu przypomnieć sobie nie zdołałam. Zastanawiałam się, skąd pochodzi moja osoba. Tak, z Francji, wioski nad morzem, ale dusza... gdzie się narodziła? Czy jestem starsza od ciała? To chodzi mi po głowie do dziś.
 – Wybacz… I w ogóle, życzę smacznego… – Lilka spojrzała na mnie dziwnie. – To jest pióro Jamesa… i ja nie chcę wiedzieć, gdzie on je wcześniej wkładał.
 – Dor! – Gryfonka skarciła mnie oburzonym tonem, po czym dodała: – to pomaga mi się skupić. A poza tym nie śmierdzi skarpetkami, więc chyba nie trzymał go tam, gdzie nie powinien.
 – Matko… co za głupoty chodzą ci po głowie, jak myślisz – dodałam szeptem do siebie, jednak na tyle głośno, by mnie słyszała, przewracając oczami.
  – Wiem!
 – Ale nowość, ty zawsze wiesz! – Ruda uśmiechnęła się szeroko i z zapałem zabrała się do notowania. Wszystko wydawało się być takie cudowne, spokojne i harmonijne.
 – Cześć, Liluś! – Ciepły głos chłopaka wdarł się, naruszając całą harmonię, która z trzaskiem runęła w posadach. Ten chłopak o orzechowych oczach zakrytych okularami był bowiem wybitnie zdolny, jeśli chodziło o działalność niszczycielską i wprowadzającą chaos. Jednakże, gdy znajdował się pobliżu swojej "ukochanej", samym swoim jestestwem zdolny jest do doprowadzenia do serii przyczynowo-skutkowej. Seria ta nazwana została przez Remusa, zresztą słusznie, olbrzymią masakrą obracającą w proch i pył wszystko, co znalazło się w polu jej rażenia. Evansówna jednak, dla odmiany, olała swojego Rogasia, ani na moment nie przerywając pisania. – Bo wiesz Liluś… – Chłopak usiadł na oparciu jej fotela. Dalej zero reakcji. – Ja dzisiaj byłem grzeczny i tego… nie wsadziłem nawet McGonagall ropuchy do tiary. I tego… włosy Malfoya zapaliłem, ale to było naprawdę niechcący… Ale u…uwierz to było ogromne wyrzeczenie, bo chciałem go rzucić łajnobombą. I nawet nie zgnoiłem Smark… Seviego, znaczy się. Znaczy, nie zgnoiłem go aż tak bardzo. Więc… pomyślałem, że może poszłabyś ze mną… na randk…
 – Że co ty tu insynuujesz do mnie, Potter?! – Słowa te brzmiały jak dźwięk rozpoczynający huragan. Wszelka harmonia, Jin Jang i te sprawy, pokruszyły się na drobne kawałeczki. Lily przycisnęła pióro do czoła okularnika, tak, że na skórze wykwitł ogromnej wielkości kleks. Plama na honorze. – Potter, ty… ty… ty…
 – Wiem, że nie możesz się wysłowić z tego zachwytu… Możesz się do mnie zwracać po prostu „kochanie”.  – Wyszczerzył się, ukazując całe uzębienie. – To jak z tą randką… Liluś?
W tym momencie panna Evans nie wytrzymała i wyrzuciła z siebie imponującą, nawet jak na jej zasób słownictwa, wiązankę epitetów, której tematami przewodnimi były wyrazy takie jak:
„patafian”, „niedorozwój”, „bezmózgi jeleń z wodogłowiem”, „kretyn”, „matoł”, „szlag jasny, pioruny siarczyste, ogniste by cię wreszcie… Potter, do cholery ciemnej”, „żeby cię ta twoja miotła … na księżyc”, a także wiele innych.
 – Kocham cię, kiedy się złościsz, Liluś. Te twoje oczy są wtedy takie, takie… zielone – James stwierdził z zachwytem, po czym wydał z siebie dźwięk przywodzący na myśl ryk zarzynanego łosia.
 – Potter, jesteś najbardziej niedorozwiniętym gumochłonem, jakiego znam – kontynuowała wyliczankę Lily.  – Nigdy! Powtarzam, nigdy! Nie umówię się z tobą. Jesteś aroganckim dupkiem, o niskim poziomie inteligencji!
 – Arogancki dupek o niskim poziomie inteligencji? – powtórzył okularnik ze zdziwieniem.
 – Wbiłeś do tej swojej próżni w głowie jedno „Umówisz się ze mną, Liluś?” i nic innego nie potrafisz powiedzieć – stwierdziła, tupiąc nogą o podłogę.
 – Nieprawda! – Zaprzeczył, otrząsając się z zaskoczenia. – I potrafię mówić więcej mądrych rzeczy. I moja elewacja… elokwencja – poprawił się po chwili – jest bardzo duża. – Zapewnił, pusząc się.
 – Jakoś w to nie wierzę – mruknęła ognistowłosa.
 – Możemy się założyć.
 – Nie zakładam się – prychnęła Lily.
 – Bo się boisz. – Syriusz zaczął ją podpuszczać. Evansówna zgromiła go wzrokiem.
 – No dobra Potter… O co?
 – Ty mi powiedz, w końcu, podobno jesteś najmądrzejsza z nas zgromadzonych…
 – W sobotę masz szlaban, prawda? – Wypaliła, darując sobie ciętą, do niczego nieprowadzącą ripostę. W końcu głupszemu się ustępuje, nie?
 – Nie.
 – W takim razie przez tydzień, czyli aż do soboty… Ani razu nie powiesz do mnie nic w stylu „umów się ze mną” i nie nazwiesz mnie „Liluś”, „Kochanie”, ani innymi epitetami, jakie tam w zanadrzu masz! – James przytaknął głową. – I jeszcze jedno! Zostawisz w spokoju Severusa!
 – O kremowe piwo! – Krzyknął Syriusz wskazując na wielką granatową plamę na czole rozczochrańca.
 – Nie. O ognistą! – Poprawiłam go natychmiast.
 – Meadowes! – warknęła Liluś gniewnie.
 – No co?
 – O Ognistą i koniec! – odparł Black i skrzyżował ręce na piersi.
     To komiczne, właśnie wyobraziłam sobie, co by się stało, gdybym cofnęła się w czasie – gdyby to mogło być możliwe, a nie jest. Jakby zareagowała Lily na wieść, że kiedyś chajtnie się z Jamesem i będzie mieć syna? Jej mina byłaby zapewne bezcenna z zrobiłaby wszystko, by temu zapobiec. Wtedy nie byłoby Harry'ego, a muszę przyznać, że nie wyobrażam sobie tego. Żałuję, że nie mogę go widywać; tylko Syriusz ma wstęp do ich domu. Idąc tam, mogłabym zdradzić miejsce, w którym się ukrywają. Dlatego nie mogę napisać nawet tutaj tego. Ten pamiętnik mógłby trafić w niepowołane ręce i wszystko znów byłoby moją winą.
     Od jakiegoś czasu nie mam wieści od Remusa. To znaczy, że źle się dzieje. Milczenie to wołanie o pomoc. Nie mam pojęcia, gdzie jest, nie odpowiada na moje sowy. Peter też ucichł. Rok temu stał się bardziej żywy, niż kiedykolwiek, ale teraz znów się wypala. Syriusz jest przytłoczony wszystkim równie bardzo jak ja, ale w chwilach, kiedy przypomina mi dni beztroski i szkoły, wciąż widzę w jego oczach dawne iskierki radości, mimo, że postarzył się o wiele lat. To jego pomysł, żebym napisała to wszystko. Zrozumiał, że to nie miało sensu. W gruncie rzeczy, ja i on zawsze to wiedzieliśmy...

niedziela, 5 lipca 2015

VIII. Droga do piekła wybrukowana jest dobrymi chęciami.

Przepraszam, że znów dałam czadu i się spóźniłam. Wybaczycie? Mam nadzieję, że tak. Było u mnie tak gorąco, że bałam się włączyć komputer, czy go nie zakatrupię. Ale się udało i dobrze!
Bellatriks w rzeczywistości była (jak dużo przyjemnej jest pisać o niej w czasie przeszłym!) o jakieś osiem lat starsza, ale trochę lat jej odjęłam przypadkiem, bo zapomniałam o tym... a późnej nie miałam ochoty zmieniać wszystkiego. Jak większość "bloggerek" zjadłam kanon. Czuję się wyjątkowo głupio.
Ostatecznie, jeśli to kogoś interesuje (chociaż w to wątpię) moja średnia po V klasie wynosi 5.27, a w tamtym 5.0. Czuję się dumnie i głupio. Całkowita ze mnie baba.
 Enjoy, Have fun lub cokolwiek chcesz...!
  Przepraszam za błędy - pisane w pośpiechu. Śmiało możecie mi je wypominać, byle nie hejt. Excusez-moi, nie ruszają mnie takie osoby - choć już miałam z nimi styczność osobiście.
 ______________________________

    Czułam się, jakby powietrze wokół mnie drżało i to wcale nie łagodnym menuetem, ale potężnym, ostrym dźwiękiem, od którego na skórze pleców podnoszą się włoski i pojawia się gęsia skórka. Jak gdyby wystarczyła sama muzyka, żeby stanąć w deszczu, podnieść ręce i krzyczeć głośno, bezplanowo, żeby inni to usłyszeli i, co ważniejsze – potrafili zrozumieć. To dziwne uczucie – naprawdę – ale trzymało mnie w swoich objęciach i nie chciało puścić. Chyba nigdy wcześniej nie odnosiłam takiego wrażenia, że mimo wszystko, ludzie to jeden, wspólny organizm. I chociaż nie potrafimy być razem, tak po prostu, to zjednoczenie gdzieś jest, gdzieś w głębi; może objawi się kiedyś, a może nigdy. Po raz pierwszy w życiu żałowałam, że nie potrafię śpiewać – bo chciałabym, żeby pewna melodia, którą słyszę we wnętrzu wydostała się na świat, aby ktoś jeszcze, prócz mnie mógł jej wysłuchać. Chociaż może tak właśnie ma być – może to moja prywatna, osobista piosenka, którą nie mam się dzielić… Może i tak.
A może ktoś inny też ją słyszy? Na pewno nie on. Nie oni...
    Był właśnie wtorek, prawdopodobnie tuż po ósmej, bo kiedy wygodziłam kukułka dudniła na całe dormitorium "ósma, do nauki, nieuki!". Lekcja rozpoczęła się niedawno. Nie uśmiechały mi się zbytnio eliksirów ze Ślizgonami. Tylko jeden wychowanek domu węża potrafił ze mną rozmawiać, rozumiała co czułam... powierzchownie. Byłam ślepa jak kura.
     „Przepraszam. S.” – liścik zwinięty w kulkę wylądował na mojej książce. Rozglądnęłam się w poszukiwaniu właściciela, którym był, jak się później okazało, Syriusz. ,,S" mówiło samo za siebie. Co prawda, na końcu klasy siedziała jedna Sarah, ale to nie możliwe. Jego pozorna anonimowość była przerażająco głupia. Gdyby napisał B, znalazłoby się pięć osób o takim inicjale. To niemożliwe niezrozumiała, a nie słodkie.
Georgia z mojej ławki nachyliła się, by pod czytać. Należała do grona plotkar, które grały mi na nerwach jak najlepsze wirtuozki. Mimo to, nie przejęłam się nią. Dla mnie mogła nie istnieć.
    „Nie wierzę… On dalej myśli, że jestem na niego zła. Chyba nie zauważył, że od wieczoru po tym odzywam się do niego… No cóż, skoro się nie domyśla, to trochę się pobawię…"
„Wsadź sobie to przepraszam wiesz gdzie! M.” – Napisałam zamaszyście czarnym atramentem, a moje pismo wyglądało jak kogoś bardzo, bardzo obcego. Złożyłam karteczkę, na wierzchu na pisałam Black i podałam ją Lucy z równoległej ławki. Modliłam się, żeby nikt nie przeczytał - to musiałby być cud.
Slughorn w skupieniu przypatrywał się zawartości kociołka jednej ze Ślizgonek.
Zachowałem się, jak ostatni… Sama sobie dokończ, geniuszu… Jakoś tak wyszło. Ale gadałem potem z Irytkiem, żeby tego nie śpiewał. Wybaczysz mi?? S.” – Właśnie miałam odpisać. Zabrałam się do tego zbyt ochoczo. Profesor podszedł do mojej ławki, skonfiskował liścik…  Przeczytał pod nosem, a potem zwrócił się do mnie głównie.
 – Minus dziesięć punktów dla Gryffindoru. Panno Meadowes, pamiętaj, że tylko tyle, bo pan Black nie miał złych zamiarów.
Zapowiadał się fatalny dzień… Wszystkie dni i noce są takie same. Każdy dzień i noc jest taki jak inne. Znowu krople deszczu na plecach były codziennym rytuałem oczyszczenia z myśl które odtrącałam, a w noc tuliła do siebie gorącym pragnieniem bliskości... tego kogoś. Nikogo, a jednak kogoś znaczącego. Przedświat jest zbyt wielki by rozpieszczać pojedynczą jednostkę, jaką byłam ja.
   Było tam głośno, zbyt głośno. Wszyscy stali w grupkach i rozmawiali, a tylko ja podpierałam ścianę, szukając zbyt wielu rzeczy – chciałam odnaleźć miłość, sens, nieuchwytny zapach letniego powietrza i siebie, przede wszystkim siebie. Lily z początku ciągnęła mnie za rękaw, ale potem zrezygnowała, wtapiając się w tłum, w którym najprawdopodobniej był i on – a ja nie miałam siły na konfrontacje. Znów przeszyje mnie tymi swoimi złotymi oczami i będzie wszystko wiedział.
Zamykam oczy i wbrew sobie, uśmiecham się. Muzyka – nie, wcale nie taka, która wydobywa się z głośników w dzisiejszych czasach (tu muszę podziękować Mary, że ma siłę tłumaczyć mi egzystencję mugoli) – znów do mnie dociera; konsekwentnie żłobi sobie drogę w moim sceptycyzmie. Próbuje mi coś przekazać – to odczytałam, ale nie mam pojęcia o czym mówi – chyba przemawia w jidysz, tak jak ziemia i dlatego nie potrafię jej zrozumieć.
Padało, cholera; padało.
 – Dora, ja cię naprawdę przepraszam…
 – Ale… – Miałam ochotę zakończyć tą szopkę bożonarodzeniową.
 – Nie przerywaj mi… Dorcas to wszystko miało być inaczej.
 – No, ucisz się! – Byłam już zirytowana. W dodatku Bellatriks i Smok zrobili sobie zabawę i mnie przedrzeźniali.
 – Ale Dor…
 – Bello, czy tobie się nudzi? Syriusz, zamknij się!
 – Mi? Ależ nie… Smok, zamknij się. – Wzięłam głęboki oddech, by nie wybuchnąć jak bomba atomowa. Gdybym to zrobiła, skaziłabym na amen wszystko, co mnie otaczało. Tamten dzień był naprawdę pechowy; jeśli w ogóle wierzyć w masowe nieszczęścia. Przeklęłam wszystko od Syriusza zacząwszy przez czarnowłosą i na Smoku skończywszy.
 – To zabierz swój ślizgoński tyłek i przestań mi dokuczać. –
 „Czemu takie plagi muszą spadać? Punkt pierwszy: nie dać się wyprowadzić z równowagi. W końcu nie będzie mi tu byle Ślizgonka podskakiwać, nawet jeśli to Bellatriks Black.” Sama zadziwiłam siebie swoim buntowniczym nastawieniem. Małymi kroczkami oddalałam się do samej siebie - mojego własnego wnętrza.
 – Wara ci od mojego tyłka, ty gruby, brudny, gryfoński tyłku! – Bella zaczęła się złościć. Mój wewnętrzny głos okropnie zarechotał – tak, jak nie zdarzało mu się zbyt często.
 – Bellatriks, odczep się od niej! – Syriusz musiał się wtrącić. Nie wiedziałam, co powiedzieć któremukolwiek z nich. Odebrało mi mowę z najgorszym momencie.
 – Bo co mi zrobisz, słońce? – Obrzuciła swojego kuzyna pogardliwym wzrokiem. „Poprosiłam” Łapę, żeby sobie poszedł, zapewniając, że sobie sama poradzę. On jednak odsunął się tylko parę kroków.
 – Och Bella, zamknij już ten swój ślizgoński pysk. Nie wiem, jak ty, ale ja idę… – Ślizgonka chwyciła moje ramię, celując we mnie różdżką. Ja także chwyciłam za swoją. Piorunowałyśmy się spojrzeniami przez kilka dłużących się sekund, które wyglądały jak minuty. W jej oczach widziałam pogardę i bezbrzeżną nienawiść do mnie. – Dobrze ci radzę, puść mnie…
 – Nie boję się ciebie. Ja już nic nie stracę, a ty… – Popatrzyła na mnie, po czym przeniosła wzrok na Blacka – możesz wiele.
Nie wiem, co ona ubzdurała sobie w tej swojej ślizgońskiej głowie, ale ciąża jej chyba na mózg padła, jeżeli myśli, że ja coś do niego czuję. Naprawdę było zagmatwane uczucie, którego nie rozumiał nikt. Ani ja, ani ktokolwiek inny na tym bezbożnym świecie... Aniele, wysłuchaj mnie i przebacz...
 – Ty też możesz wiele… – Improwizowałam, celując w jej brzuch. Prowokować, ale ja się tak łatwo nie dałam podpuścić. Życie za wiele mnie nauczyło.
 – Nie dasz rady, maleńka. Nie stać cię na zabicie niewinnego dziecka. – Szkoda tylko, że ona doskonale to wiedziała. Przed oczami przeleciały mi obrazy morderstw śmierciożerców. Świat biegnie w złym kierunku, a my rozpędzamy go jeszcze bardziej. – Chyba mi nie powiesz, że nie mam racji?
 – Czasem lepiej jest milczeć… – Chciałam wyjść, uciec. Od niej, od świata, od tych wszystkich strasznych rzeczy. Niestety, ktoś mnie kiedyś nauczył, że milczenie jest jak potoki słów, których nie trzeba tłumaczyć. On rozumiał. Jemu nie trzeba było niczego tłumaczyć jak innym. Inni - ci, których też nazywałam on. Syriusz, Peter, on... ostatnie imię zatarło się właśnie w mojej pamięci. Jasnowłosy, wysoki. On...
 – Dorcas, spóźnisz się na eliksiry. – Alyson, Gryfonka z mojej klasy, przeszła obok.
 – Zamknij się! – krzyknęła rozwścieczona dziewczyna, którą toczyłam zażartą wymianę zdań. To nie była rozmowa, tylko... – Jesteś jednak słaba… aż mi ciebie żal…
 – To mi ciebie ża… – Ucięłam.
Z klasy wyszedł właśnie Slughorn z Mcgonagall. Na początku nie wrócili na nas uwagi, lecz…
 – Wszyscy do klasy… O Merlinie, Minerwo!
 – Co się stało? Wy dwie, natychmiast się rozejść.
Bellatriks odsunęła się parę kroków.
 – Bellatriks to nie ty zaczęłaś, prawda? – Ślimak zwrócił się do swojej podopiecznej z nadmierną troską.
 – Oczywiście, że nie ja, panie profesorze!
 – Nie kłam! Jesteś żałosna. – Trwał okropnie przeklęty dzień, jak wszystkie inne. Świat się na mnie obraził. A Bóg? Nic go nie obchodziłam.
 – Spokój! Horacy, dokończymy później. A wy dwie do mojego gabinetu. Horacy, panna Black jest z twojego domu, też powinieneś iść.
Minerwa była tamtego dnia wyjątkowo opanowana. Chyba jakieś ziółka na uspokojenie zaczęła pić…
 – Dobrze. Reszta do klasy, ja zaraz wrócę. – Mary mrugnęła do mnie znacząco, a Lily patrzyła na całą scenę z niekrytą irytacją.
 – Nie to ty jesteś żałosna, kochać takie nic nie warte „coś”, jak mój kuzyn… – Szepnęła czarnowłosa. Nie mam pojęcia do teraz, co ona sobie ubzdurała…
 – Chyba żartujesz… – Na tym zakończyłam wypowiedź, ponieważ dotarliśmy do gabinetu opiekunki Gryffindoru.
* * *
 – A teraz słucham, co się wydarzyło? – zapytała McGonagall, jak zwykle spokojnie i rzeczowo.
 – Ta Gryfonka chciała mnie trafić w brzuch! Widziała pani? A ja jej nic nie zrobiłam… – Nie mogłam tego słuchać, to żałosne.
 – A ona celowała… – Zawahałam się. – Mniejsza o to... Proszę po prostu poinformować nas o karze. Slughorn nie wyglądał na zadowolonego, w końcu Bella była jego pupilką i wywyższał ją chyba nawet do godności, na jaką nie zasługiwała. Kto mając osiemnaście lat zachodzi w ciążę "na pokaz"? Współczułam temu dzieciakowi, jeśli w ogóle był prawdziwy.
 – Minerwo – odezwał się w końcu – obawiam się, ze twoja wychowanka chciała sprowokować pannę Black do całkiem zbędnej bójki.
 – Ale panie profesorze, ja naprawdę… – Odebrało mi głos. Jak on śmiał?
 – Pani profesorze, widział pan. Celowała w mój brzuch, mówiąc, że wiele mogę stracić. Ja jej nic nie zrobiłam, chciałam tylko podejść do kla…
 – Przestań wreszcie kłamać! Mogłabyś choć raz mieć odwagę i się przyznać! – Wstałam gwałtownie, a krzesło uderzyło podłogę. Nie wiem, co we mnie wstąpiło…
 – Do czego mam się przyznać? Dobrze, jeśli dla ciebie atakiem jest delikatne pchnięcie, to przyznaję się…
 – Pani profes… – Wicedyrektorka przerwała mi.
 – Spokój! Takim sposobem do niczego nie dojdziemy!
 – Minerwo, uważam. Że moja podopieczna jest niewinna. Może pchnęła niechcący pannę Meadowes, a ona uznała to za próbę ataku. – „Punkt drugi: Nie myśleć źle o nauczycielach - właśnie został złamany.”
 – Horacy, wiem, że panna… że Black jest twoją uczennicą, ale to nie powód, żebyś usprawiedliwiał wszystkie jej wybryki.
„Jak jeszcze oni zaczną się kłócić, to dopiero będzie! Szkoda, że tego Mary nie widzi. Byłaby wniebowzięta.” Chciałam zachichotać pod nosem. Dawno się tak dobrze nie bawiłam.
 – Proponuję szlaban dla panny Meadowes i minus dwadzieścia punktów dla Slytherinu. Co ty na to Minerwo?
 – Bellatriks też nie jest bez winy, więc dlaczego tylko moja podopieczna ma mieć szlaban?
 – Ale pani profesor. To nie jest moja wina, że ta idiotka się na mnie rzuciła!
 – Black, bez takich epitetów proszę! Odejmuję po dwadzieścia punktów obu domom i obie zjawicie się u mnie o dwudziestej pierwszej.
 – Ale ja nie mogę o tej godzinie, bo…
 – Bo się umówiła z moim kuzynem… – Lestrange odparowała z ironicznym uśmiechem. „Raz… dwa… trzy… oddychaj. Przecież złość piękności szkodzi. Jakby w moim wypadku miała czemu szkodzić.”
 – Spokój! Wracacie na lekcje.
 – Panie profesorze źle się czuję i chyba pójdę do skrzydła szpitalnego. – I tym sposobem ta wredna Ślizgonka wyłgała się od lekcji, a ja musiałam iść na eliksiry.
  – Do lochów deszcz nie dociera nawet zapachem, a szkoda – chyba wyjdę na zewnątrz marząc o cudzie po raz kolejny i wiedząc, że cudów nie ma. Duszno mi, duszno – gdyby Angelika wiedziała, co ja wyprawiam, zapewne przez tydzień zabroniłaby mi wychodzić z domu. Ale ja musiałam tu być, wbrew sobie – to poczucie obowiązku, to jego sprawka; ono każe, prosi, błaga niemal na kolanach. Chyba zawsze miałam zbyt miękkie serce.
* * *
    Chwilę wcześniej byłam w moim dormitorium, by sprawdzić, która godzina i wskazówka wskazywała pięć po dwudziestej. Pokój Wspólny Gryffindoru wydawał mi się moją własną, osobistą samotnicą. Do szlabanu zostało jedynie pięćdziesiąt pięć minut, które upływały za szybko i za razem zbyt wolno, niżbym chciała.
Miałam jeszcze pójść do Lily, która ukryła się w starej Sali do eliksirów i zapewne pichciła po kryjomu kolejny cudowny eliksir. Ciemne korytarze Hogwartu, nocą są jeszcze bardziej fascynujące niż za dnia. W dodatku, cisza przenikająca mury hipnotyzuje. Pojedyncze grupki idą na astronomię, lub wracają do pokoi wspólnych.
    Znów zastanawiam się, gdzie jest, choć przecież nie powinnam. Ale zbyt duża różnica jest między słowem „powinnam” a „chcę” i nie da się jej obejść okrężnym łukiem. Jacyś ludzie, nieznajomi, przystojni Puchoni zaczepiali mnie z uśmiechem, ale nie odpowiadałam – nawet na nich nie patrzyłam, więc odchodzili po chwili, szepcząc coś między sobą. Uważali mnie za wariatkę, wiem to na pewno. Bo chyba nią jestem, ale nie przejmuję się tym zbytnio – ja tylko chcę żyć, tylko chcę kochać, tak ponad wszystko, jak opisują w dziecięcych bajkach. Ale one zbytnio mydlą oczy... spojrzenie, którego szukałam, zniknęło gdzieś wśród ciemności.
Niech pada deszcz, może zmyje grzechy. Może zmyje nas dla świętego spokoju?
 – Lily, jestem. Wpadłam jeszcze do ciebie przed szlabanem… Lily gdzie jesteś?
 – Evans tu nie ma, Meadowes! – Ktoś stał w cieniu tak, bym nie widziała jego twarzy. Głos jednak wydał mi się znajomy.
 – Łapa?! Gdzie Lilka?! Miała tu pichcić miksturki.
 – Tak? A kto ci takich bajek naopowiadał? Przecież ty w bajki nie wierzysz!
 – Ehh… Nie ma jej, to idę. Cześć. – Szarpnęłam za klamkę, ale drzwi nie otworzyły się.
 – Co jest? – spytałam bardziej siebie niż Syriusza. – Alohomora! – Dalej nie było widać żadnego efektu.
 – Te drzwi można otworzyć tylko za pomocą tego. – Pokazał mi jakiś przedmiot, którego nazwy nie znałam.
 – To niby, jak weszłam?! – Woda sodowa...
 – Widzisz, księżniczko… Może i jestem nieznośny, arogancki i jaki tam jeszcze chcesz, ale na lekcji o zaklęciach niewerbalnych uważałem i dlatego… – różdżka wyślizgnęła mi się z ręki i wylądowała na stoliku – mam nad tobą przewagę.
 – Blac… Syriusz, to nie jest śmieszne. Ja muszę iść do McGonagall. Wypuść mnie!
 – Nie, dopóki nie przyjmiesz moich przeprosin.
Co za matoł! Matoł! Dekl od słoika! Czy on nie wie, że nie jestem na niego zła?!
 – Wypuść mnie, bo doniosę o wszystkim Minerwie.
 – I co powiesz? – Gryfon uśmiechnął się ironicznie, po czym zaczął mnie przedrzeźniać. – Pani profesor! Zły Syriusz Black zamknął mnie w klasie, ponieważ nie chciałam przyjąć jego przeprosin! Kto ci uwierzy, że Syriusz Black prosił takiego ponuraka, jak ty, o przeprosiny?
 – Czy to wszystko naprawdę jest dla ciebie takie zabawne? Nie masz własnego życia?
 – Szczerze? Chciałbym, żeby to było zabawne, ale nie jest tak do końca. Nie ma większego powodu, dla którego chciałbym, żebyś mi wybaczyła, ale będę miał czyste sumienie, jak cię ta twoja tajemnica zmiażdży.
 – Jesteś najbardziej irytującym człowiekiem jakiego znam. Wypuść mnie, bo mogę ci coś zrobić, a tego bym nie chciała… Chyba. – Syriusz roześmiał się głośno. A ja myślałam, jak wybrnąć z tej sytuacji. Szlaban zupełnie wyleciał mi z głowy.
 – Księżniczko… To ja mam dwie różdżki i klucz! Jesteś na straconej pozycji. Więc lepiej sobie usiądź i zastanów się nad swoim zachowaniem. – Naprawdę obraziłam. Foch gigant! – Jak się zdecydujesz przyjąć moje przeprosiny i pogadać, jak człowiek z człowiekiem, obiecuję, że będę normalny i porozmawiamy o wyjściu z tej klasy.
 - Nie jestem żadną księżniczką! – Rozkapryszone, wewnętrzne dziecko wzięło nade mną górę. Usiadłam na brzegu ławki zakładając nogę na nogę.
 - Owszem, jesteś! – Wystawił mi język. Nie… przedszkole jakieś. – Księżniczki najczęściej słyną z bogactwa i samotności. Z tobą jest podobnie. Masz skarb – prawdziwych przyjaciół, a jesteś samotna z własnej woli.
 - Takie głodne teksty, to możesz Rogatemu wciskać, nie mnie! Masz mnie natychmiast wypuścić. Syriusz, wypuść mnie! – Ja tu się produkowałam, a on milczał, jak zaklęty – Co mam zrobić, żebyś mnie wypuścił?
 - Przecież już ci mówiłem. Widać nie słuchałaś, więc teraz sama na to wpadnij. Mądra z ciebie dziewczynka, to coś wymyślisz.
 - Sarkazm ci nie wychodzi. Myślisz, że mnie do czegoś zmusisz?
 - Prosiłem tylko o jedno…
 - A jak się nie zgodzę? Ile będziesz mnie tu trzymał. – Mój szlaban trwał już od pół godziny, ale ja zupełnie o nim zapomniałam.
- To zależy tylko od ciebie Dori… – Nienawidziłam tego zdrobnienia. Dziś jest miłym wspomnienie. – Możemy również pomilczeć przez cały ten czas. – Nie odpowiedziałam. Skoro już musiałam tu siedzieć, bo teraz już nie zamierzałam się do niego odzywać. Znalazłam jakąś książkę. Eliksiry, bez podpisu, tylko jakieś… „Książę Półkrwi”. A co to ma być? Z zainteresowanie przyglądałam się podręcznikowi.
Pół godziny później, gdy stwierdziłam, że zrobiło się zimno, a zegar wybił jedenastą, postanowiłam zdobyć klucz.
- Syriusz… – Podeszłam do chłopaka i spojrzałam prosząco w oczy.
- Hmmm? – Podniósł na mnie wzrok.
- A może mnie jednak wypuścisz? – Podeszłam do niego, był obok. Czułam, jak oddychał, wzdychając głęboko – wypuszczam z ust powietrze z głośnym świstem, chociaż wiem, że nie powinnam. Zdradzałam się – już wiedział, ze nie zapomniałam, że wspomnienia żyją gdzieś we mnie. To źle, nie chciałam tego – siły miały być wyrównane, miałam spojrzeć na niego obojętnie, ukrywając za siateczką tęczówek swój ból. Nie udało mi się, bo moje plany zawsze wymykają mi się w obliczu konfrontacji. Ale, gdy zobaczyłam jak się uśmiecha, wiedziałam, że może wszystko pójdzie po prostej drodze, tak jak ja chodzę po mokrych, wiosennych błoniach.
Niech pada deszcz, niech pada. Nie będę tak samotna.
- A może jednak usiądziesz, albo chociaż przyjmiesz moje przeprosiny i wyjdziemy stąd? – Zachowywał się co najmniej dziwnie. Mimowolnie zastanawiam się, gdzie jest teraz Lily. Patrzę na niego, nie rozumiejąc, p czym mówi – jak gdyby kłamał, chociaż przecież wiem, ze wcale o tym nie myślę. Uśmiecham się, choć nie wiem dlaczego.
- To może usiądę, bo źle na ciebie działam dzisiaj…
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Cóż, ja też nie rozumiałam, czemu nagle się zaczerwienił.
- Nie czarujmy się… Podobam ci się… – To miał być tylko żart, a on wziął to na poważnie.
- Przecież ty jesteś tylko Meadowes alias Ponurak…
- Jesteś tego pewny? – Podeszłam jeszcze bliżej.
- A więc uważasz, że nie jesteś… Meadowes?
- Oj, Syriusz… Jesteś taki naiwny. – Szepnęłam tuż przy jego uchu. Po czym jednym ruchem chwyciłam różdżkę i klucz.
- Przebiegła jesteś… Ale cieszę się, że zamknąłem nas tu na te parę godzin… Przez małą chwilę miałem okazję patrzeć na twój piękny uśmiech, którego świat już dawno nie widział… Mam tylko jedno pytanie; przeprosiny przyjęte?
- Parę godzin?! Ja cię zabiję. Mój szlaban! – Biegiem skierowałam się ku drzwiom.
- Stój! – Drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem. – Co z moimi przeprosinami? Ostały przyjęte?
- Jesteś najbardziej wredną kanalią, jaką świat widział. Wybij to sobie z tej czarnowłosej główki. A klucz zabieram… Rano pewnie zaczną cię szukać. – Szarpnął mnie za ramię. Przyciągnął do siebie… Widziałam coś w jego oczach, chociaż nie potrafię powiedzieć, co dokładnie. Ciepły oddech opadał na mój policzek tworząc prawdziwą katastrofę gwiazd – mój własny Wszechświat zaczynała się buntować, meteoryty spadały na planetę wraz ze mną, ale jestem już gdzieś dalej w przestrzeni z nim… I nikt nas nie widział – choć teleskopy swoim wzrokiem przecinają niebo – i doskonale wiem, że zatapiając się w niebie tracę grunt pod nogami, a na którym przyszło mi żyć do tej pory. To nie ważne. Tylko on i ja. Tylko nasz zapach, tylko nasza wyobraźnia, tylko jego dłonie i moje oczy.
To tylko chwilowa zamieć na moje oczy... Dlaczego więc widziałam jego spojrzenie tak wyraźnie? Tak obca, jak... To źle.
- Do zobaczenia Dori… – Z uśmiechem na twarzy odszedł korytarzem z kluczem w kieszeni.
    Nie pamiętam, jak wróciłam do dormitorium. Rzuciłam się na łóżko, które zaskrzypiało cicho jak mruczący kot. Właśnie Miłość usiadła mi przy ramieniu.
- O czym myślisz? – zapytała szeptem Jenny. Uśmiechnęłam się do siebie znów; bardziej swobodnie. Patrzyłam w gwiazdy za oknem. Te same, które wirowały, gdy spadały meteoryty. Moje oczy były rozświetlone, jak Gwiazda Poranna – niech pada kochany, niech się dzieje co chce… I tak b ę d z i e m y naprawdę. W innym wszechświecie.
- O tym, że najważniejsze w życiu to to, żeby gonić uciekające motyle…
    To wszystko nie powinno się zdarzyć… Między "powinno", a "musiało" jest wieczna, bezdenna przepaść.