sobota, 11 kwietnia 2015

III. "[...] niektórzy są kimś, a inni są skazani na wieczne bycie nikim."

 Stwierdziłam, że to opowiadanie ma wiele "twarzy" i większości z nich nie odsłonię przed jego zakończeniem. Możecie szukać "jego" w poprzednim rozdziale, w przyszłym także będzie. Zobaczymy, ile z was skojarzy rzeczy, o których mówi Dorcas, lub chociaż będzie blisko. Powodzenia!
Mam nadzieję, że nie ma tutaj błędów i nieścisłości (przynajmniej myślę, że jest ich tak dużo)...
____________________________


  Widziałam wiele kwiatów. Ale tamte były piękne – wcale  nie pyszniły się barwą, jak te z kwiaciarni, obficie obwiązane wstążkami i obsypane złotym pyłem – te były zwyczajne. Mimo to miały w sobie to coś, czego brakowało mi u większości.
Ni to niebieskie łąkowe chabry, ni czerwone maki. Mary włożyła je do glinianego wazonu, sprowadzonego z zagranicy, na parapecie okna. W idealnym miejscu. Podobały mi się, ale nigdy nie spytałam dziewczyn, jak się nazywają. Szkoda.
    Od ostatniego wpisu humor "Dorcas-z-przeszłości" poprawił się nieznacznie. Wreszcie zdawałam sobie sprawę, że skoro już jestem na tym – chorym na autyzm idiotów – świecie, to czas, w którym tu będę, muszę wykorzystać jak najlepiej. Mówiłam sobie, że nie mam ochoty okazywać tchórzostwa i ciąć się w łazience z jedną łezką na policzku. I tego planu miałam zamiar się trzymać.
Spojrzałam z uczuciem ulgi na wrześniowe słońce, które prażyło na wszystkich z góry i zaraz zakryłam oczy dłońmi. Pod powiekami zamigotały czerwone plamki.
     Lato pachnące jagodami dobiegło końca i rok szkolny rozpoczął się na dobre.
    Choć, jak wcześniej wspomniałam, zaczynałam być powoli najbardziej optymistycznie nastawiona do świata żywych, jak tylko wtedy potrafiłam, to nadal unikałam towarzystwa ludzi jak ognia. Już nikt nie pytał się mnie, czemu unikam wszystkich. To stało się tak naturalne jak śnieg w grudniu.
Takie chwile samotności były mi nadal potrzebne - jak narkotyk, który trzeba rzucać powoli – niczym pogoń za własnymi, uciekającymi myślami, wiotkimi i ulotnymi jak nimfy leśne. Usiłowałam złapać je koniuszkami palców i przyciągnąć z powrotem, jak ptaka z czerwoną wstążką na nóżce, którego niesforne dziecko wypuszcza z rąk, by zaraz przyciągnąć z powrotem. Im dłużej je trzymałam, tym bardziej stawały się okropne i zagmatwane, poszarpane i niewyraźne. I nadal sprawiały mi iluzję radości. Czerwona wstążka stawała się coraz bardziej krwawa. Mimo to, nie chciałam za żadne skarby jej puścić.
Tamtego dnia, samotnie – choć wśród tłumu innych ludzi – zastanawiałam się, jak to jest być wielkim, błękitnym niebem i słyszeć tysiące modlitw słanych do Boga o rozgrzeszenie. Sama nie potrafiłam się na to zdobyć, żeby prosić Go o cokolwiek. Jeśli Bóg uznałby, że jestem warta uwagi, pewnie nie spotkałoby mnie w tym życiu tyle klęsk.
 Myślałam także, jak to jest być słońcem i promieniami oświetlać ziemię, patrząc na nią z góry i jednocześnie patrząc bezsilnie na ludzkie niepowodzenia życiowe. Nade mną musiało nieźle załamywać ręce. Fakt, byłam zdrowa, nikt w rodzinie nie chorował przewlekle – nie leżał w św. Mungu. To nie był klucz do mojego serca. Ten kluczyk utonął w ogromnym oraz grząskim bagnie rodzinnym.
    Czułam zmysłem fantazji zapach wrześniowego słońca, które zachodziło, by skryć się za Zakazanym Lasem. A pod palcami płatki tych polnych kwiatów, które tak bardzo rozbudziły moją wyobraźnię, kryły wszystkie smętki i żale dnia. To tak, jakbym sama je stworzyła, weszła w głąb własnego świata. Byłam pełna różnych, bliżej niezidentyfikowanych uczuć, a nawet przepełniona nimi. Czułam się, jakbym miała zaraz wybuchnąć, uwalniając w powietrze tysiące uczuć i myśli zmienionych w stada czerwonych motyli. Czerwonych jak to zachodzące słońce i krew na odkupienie. Po tym, jak zrodziły się w moim chorym umyśle, chciałam, by poniosły mnie – jako swoją rodzicielkę – daleko. Dalej niż sięgał wzrok.
    Wdychałam głęboko świeże powietrze i wydychałam je nosem – tak, żeby nie uszkodzić skrzydełek, zaklętych w motyle, uczuć – więc już po chwili słyszałam w swoim świecie tylko jednostajny, miarowy oddech, który przywodził na myśl równego, dosadnego marsza. Szczęście tryskało ze mnie równomiernie z wonnym, uzależniającym zapachem lata buchającym mi w twarz. Tak bardzo pragnęłam wstać i tańczyć, poczuć wiatr we włosach. Unieść się wysoko w powietrze. Jednak nie mogłam nawet zmusić się, żeby podnieść głowę, opuścić szeleszczącą wokół trawę – bo wiedziałam, że nigdy nie odczuję już tego tak samo. Oczywiście mogłam położyć się znów w tym miejscu, w taki sam sposób zamknąć oczy – ale dotyk byłby już inny, bo tylko on potrafił bezszelestnie i niezauważalnie znikać, tak jak codziennie przewraca się kartki kalendarza na ścianie.
Leżałam więc bez ruchu, próbując zatrzymać lato na swojej skórze – bo choć jego woń była cudowna i niezmiernie kusząca, to to była jednocześnie równie ulotna i delikatna, co urojony świat – tak bardzo pastelowy, że aż ranił oczy. Kolejne iluzje, które przeoczyłam, chociaż spotykałam się z nimi na co dzień.
    Dwie godziny później szłam wolnym krokiem korytarzami Hogwartu, podśpiewując cicho – ludzie zaczęli zwracać na mnie choć cząstkę swojej uwagi. Tak naprawdę w moich oczach byli tylko cieniami tych prawdziwych. Dla siebie wydawałam się tak realna i namacalna, że nie zwracałam uwagi na osoby, które widziały moją osobę jak przez mgłę.
    Za godzinę miałam astronomię.
   Stanęłam, by poprawić opadający na ramię pasek od torby. Rzeczy martwe zawsze bywały dla mnie złośliwe – nigdy nie potrafiłam poskromić ubrań czy przedmiotów, jakkolwiek bym się nie starała. Zaczarowana kukułka z zegara, z którą toczyłyśmy razem z Mary i Jennifer wojnę w dormitorium, pozostawała dla mnie tajemnicą. Nauczyciele obdarzyli ją dobrą, ale często zawodzącą sztuczną inteligencją.
    Od zawsze byłam inna – miałam swój własny świat pełen miliona myśli – nigdy nie uważano mnie jednak a dziwaczkę… Do czasu…
    Od początku tamtego roku szkolnego najwidoczniej widniałam w niektórych uczniowskich rozumach jako ta, do której zbliżać się nie należy. Gdyby wiedzieli, że rzeczywiście nie powinni tego robić... byłam naznaczona śmiercią.
Chyba najswobodniej czułam się w towarzystwie marzeń. Chciałabym z całych sił uwierzyć, że były prawdą. Rzeczywistość bywała bezlitosna. Ja – zatracona we własnych smutkach – nie dostrzegałam blasków życia. Dlaczego nie żałuję…?
Byłam dziwna – tak samo jak ludzie. Byłam samolubna – tak samo jak świat. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy są kimś, a inni skazani są na wieczne bycie nikim. Nie chcę wiedzieć, czym różnią się jedni od drugich i jaki związek jest pomiędzy słońcem i burzą. Co ma piernik do wiatraka?
   Właśnie zaczęłam szukać mojego własnego, ukochanego raju na ziemi, bo sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu to za mało, by móc dotknąć nieba chociażby opuszkami palców.
    Czym zatem była dla mnie magia?
Czymś, czemu oddawałam się całkowicie, w pełni. Zatracona w magii, która pozwalała mi się przenosić między światami. Między pustym i melancholijnym, a tłumnych i brutalnym. I wcale teraz nie przeginam z tymi słowami. Nie potrzebne mi były świstokliki.
    Kiedy jako jedenastolatka, dostałam list ze szkoły, mówiący, że od września będę z dala od rodzinnego domu – ucieszyłam się. Niczego nienawidziłam i nie kochałam tak bardzo, jak tego ceglanego budynku, z ogrodem, w którym rok w rok kwitły wiśnie na Alei Nimf. Nawet po śmierci Mamy, jakby sądziły, że żałoby w ogóle nie było. Tego wiecznie pustego domu, utrzymywanego w idealnym porządku tylko ze względu na reputację znanego Helmuta Meadowes.
Bo to było niesamowite – ja, zwykła dziewczyna z aurorskiej rodziny, wychowywana jedynie przez ojca, którego z resztą prawie nigdy nie było w domu – miałam rozpocząć nowe życie tam, we Francji. Największe marzenie mojego życia się spełniło. Jednak w szkole nienawidzono szczerze takich, jak ja.
    Od tego momentu wiedziałam, że za murami szkoły będę tak samo samotna, jak w ceglanym domu.
Będąc tam ciągle szukałam siebie, obijając się o szarości samotności. Wciąż szukałam po cichu, niezauważalnie towarzyszy.
Znalazłam?
    Dopiero w trzeciej klasie poznałam koleżankę do rozmów. Annie… Kiedy wyjeżdżałam do Anglii, do Hogwartu, po tym jak ojciec się przeprowadził ze względu na lepiej płatną pracę, obiecała, że będzie pisać. Nie przyszła żadna odpowiedź na moje listy. Pisałam często.
Aż do czwartej klasy, ani razu nie miałam chłopaka – i wcale nie zamierzałam mieć, bo uważałam, że jestem zbyt nieciekawa dla płci przeciwnej. Poza tym, to myślenie działało także w drugą stronę. Nie interesowali mnie. Nie aż tak, jak innych dziewczyn. Kiedy dostawałam jakąś kartkę na walentynki od kogokolwiek, nawet chłopaków uwielbianych przez Mary i Jen, szybko rozgniatałam ją obcasem, wmawiając sobie, że to tylko chory wytwór mojej wybujałej wyobraźni. Rzeczywiście potrafiła wiele.
Co stało się potem?
    Potem zostałam brutalnie, bezwstydnie skrzywdzona. Moje serce zostało z premedytacją wdeptane w żwir. Stałam się przedmiotem zakładu, o to, czy jakikolwiek chłopak zdoła mnie pocałować. Mówili o tym przy mnie, wiedząc, że ich słyszę. Już nie wierzyłam w…
Miłość? Werbalne kontakty dwojga ludzi, bez większego znaczenia. Już nie ma prawdziwych rycerzy.
     Gdy przybyłam do Hogwartu, byłam ciekawa, jacy będą tamtejsi ludzie, bo to przecież nie nauka i nie kapryśna, angielska pogoda były najważniejsze – ale ludzie, właśnie oni – na swój sposób tragiczni w swoich niedoskonałościach i piękni w tym, czego nie chcieli pokazać światu.
Oczywiście ja również miałam te swoje małe-niemałe sekrety, których nie odkrywałam nigdy do końca przed nikim. Chyba za bardzo bałam się, że ktoś mógłby mi je wydrzeć z piersi, rzucić na ziemię i tak po prostu zmiażdżyć, nie przejmując się niczym. Jakby to był nieudany prezent gwiazdkowy. Nigdy nie byłam pewna, czy ten ktoś chciał koniecznie poznać moją drugą twarz.
    Pęknięcia na ceramice są zawsze widoczne. Choćby przy użyciu najlepszego zaklęcia, nigdy nie da się zlikwidować ich do końca, żeby pozostały bez skazy. Przecież wiadomo: po którymś potłuczeniu, naczynie po prostu pęka, nie nadając się już do użytku. Czy serce też?
Ja swoje włożyłam do tego małego, niewidocznego na pierwszy rzut oka pudełka z kartonu, które schowałam pod łóżkiem.
    Nie chcę sobie przypominać, ale to wciąż wraca. Mój świat nie runął, mój świat się nie zawalił. On się po prostu skurczył do rozmiarów dziurki na klucz, który gdzieś zabłądził lata wcześniej. Po tym, jak Mama zniknęła z mojego życia, a jego nie było.
W moim świecie po prostu nie było już jego…