sobota, 19 września 2015

XII. ,,Szybko płoniemy, a gaśniemy jeszcze szybciej."

Muszę was przeprosić, ale Sowa zakończy się na czternastym rozdziale + epilog. To już ustalone, ponieważ wszystko już napisałam. I przepraszam, nie dam rady ciągnąć tego dłużej.
Enjoy, Have fun or something else...
____________________________

Był osiemnasty kwietnia, a ja miałam za sobą dwieście pięćdziesiąt nieprzespanych nocy, szesnaście roztrzaskanych w drobny mak szklanek, kilkanaście tysięcy godzin słuchania ludzi, którzy nic mnie nie obchodzili, setki gorzkich porażek, miliony nieposkładanych myśli i kilka grzeszków na sumieniu.
Ukrywałam się za papierową kurtyną, która zbudowana była ze złudzeń, a jej fundament stanowiło jedno niezmienne pragnienie – miłość.
Życiowa niespodzianka ukrywa się w co szóstym opakowaniu czekoladowych żab…

 – Życie jest jakieś takie powalone. Staje na głowie w najmniej odpowiednim momencie – warknął James, rzucając się na fotel. Sobotni szlaban krzyżował jego plany zabrania Lily na romantyczny spacer.
 – Ano, jest – westchnął Remus, błądząc wzrokiem po kartach książki od transmutacji i udając, że interesuje go jej treść. – Jestem dziś zbyt rozkojarzony.
Przymrużył oczy i spojrzał w kierunku okna. Nie spodziewał się chyba, że wyłapię to jego spojrzenie, tak samo, jak nie spodziewał się, że wszystko doskonale wiem o ich nocnych eskapadach i o tym, czym jest dla niego pełnia. Wiecznie na ten temat milczał, a przecież – milczenie to wołanie o pomoc.
 – Gadasz jak moja matka – Syriusz roześmiał się chrapliwie, nerwowo, co miało służyć wyłącznie jako przykrywka do ukrycia wszystkich emocji. – Tyle, że ona wyrzekła się mnie jakiś czas temu… – Spojrzał na zegarek. – Muszę lecieć… Czeka na mnie moja piękna i…
 – Może bez szczegółów, Łapo – stwierdził Rogacz, zasłaniając przyjacielowi usta. I polać mu, pomyślałam. Nie miałam ochoty słuchać o nowej dziewczynie Syriusz Blacka, nawet po tym, jak sama dałam mu kosza. I nie mówię tutaj nawet o tym, że się zakochałam – bo nie, ale to było dziwne uczucie; wyobrażać sobie, jak całuje się z inną.
 – Jak chcesz. Ale uwierz mi, chciałbyś być na moim miejscu. – Wyszedł. Zapadła niezręczna cisza, a atmosferę można było kroić nożem.
 – Idę do siebie – mruknęłam w końcu, zrywając się z fotela obitego w czerwony materiał. Czułam potworne zmęczenie opanowujące każdą cząsteczkę ciała. Wewnętrznie trzęsłam się jak w ataku febry.
     Dziś był jeden z tych dni, w których złośliwy świat, płatając figla, uświadamia nagle, jak bardzo śliska jest granica między jawą a snem. Niby wszystko jest normalne, odbywa się swoim rytmem, wedle schematów. Spotykają się ludzie, padają jakieś słowa, jest dotyk, rozbrzmiewa gorzki śmiech.
     W pobliżu biegali drugoklasiści, zamyślony Krukon przechodził sennym jeszcze krokiem przez korytarz, nieco dalej chłopcy ciągnęli małą blondynkę za warkocze. Wśród setek głosów roznosiło się irytujące echo. Poranna mgła zawisła nad błoniami, zimne powietrze szczypało w policzki. Kwiecień-plecień, co przeplata, trochę zimy, trochę lata...
     Randka z bardzo przystojnym Gryfonem jest dla połowy dziewczyn w Gryffindorze szczytem marzeń, snów i czego tam jeszcze one nie wymyślą. Ale dla mnie nie. Zupełnie nie zwróciłam uwagi na to, że spóźniłam się ponad  kwadrans, choć on napomknął ironicznie, że tak piękna dziewczyna zapewne spędza pewnie przed randką pół dnia w łazience. Starałam się być miła, a on zabrał mnie na spacer. Trawa zaczęła na powrót zielenieć i błonia odradzały się, jak co roku, by potem znów zasnąć zimą. Drzewa rozwijały młode listki, i tylko woda w jeziorze nadal była lodowata.
Mówił o Quidditchu, a ja sztucznie śmiałam się z jego żartów. Po godzinie pożegnałam się grzecznie, lecz krótko, a on pocałował mnie w policzek. Kiedy pytał, czy się spotkamy jeszcze raz, odwróciłam się i uciekłam do zamku. A teraz, od dwóch dni jestem jego dziewczyną. To zabawne, że znów znalazłam się w nieodpowiedniej dla siebie bajce. Całkiem błędna księżniczka...
     Gdy wracałam, siłowałam się z drzwiami, usiłując je otworzyć – dopiero po chwili zorientowałam się, że Lily otworzyła je od strony dormitorium, i bez słowa weszłam do środka. Szybkim ruchem zdjęłam buty, ocierając nogę o nogę, rzuciłam je w kąt razem z płaszczem i usiadłam na łóżku – zaskrzypiało. Nie mogłam zasnąć, dlatego leżałam tak po prostu, wpatrując się w biały sufit i zastanawiałam się, czy taka już będę zawsze – samotna, obolała, smutna i bezwartościowa.
     Przewróciłam się z boku na bok, czując, jak kołdra gniecie się pod ciężarem ciała i przysłoniłam uszy poduszką. Huczało mi w głowie, ale to i tak nie miało większego znaczenia.
W końcu i tak zasnęłam dopiero nad ranem…
     Przyzwyczaiłam się już, że na śniadaniu panowała prawie całkowita cisza. Miewałam dni, kiedy odechciewało mi się żyć. Chandra obejmowała cały umysł, ściskając boleśnie – zaczynałam się bać, zwyczajnie i po prostu, bo wiedziałam, że nie zdołam sobie poradzić. Rodzina była tak daleko – nie sięgałam tam ani wzrokiem, ani tym bardziej dłonią. Pocieszałam się jedynie myślą, że już niedługo znów przyjdzie lato, pojadę do domu i będę płakać tradycyjnie, raz na jakiś czas, pijąc czerwone wino na dachu komórki i flirtować z najbliższymi kolegami Matta.
     Siedziałam, wtłoczona pomiędzy Petera, a Syriusza, który zmęczonym głosem próbował droczyć się z Rogatym, z kubkiem kawy w dłoniach, z którego nie wypiłam jeszcze ani łyka. Czułam się dziwnie, jak gdyby na moim umyśle wiązał się gordyjski węzeł, a ja nie mogłam sobie przypomnieć, jak go rozwiązać – i tkwiłam w jednym błędnym kole, drepcząc wokoło i pytając ludzi o drogę, choć sama doskonale wiedziałam, co powinnam zrobić.
Bo, przecież w gruncie rzeczy, to ja zawiniłam, że stało się to, co się stało.
     Wieczorami, tak jak kiedyś chodziłam na wieżę astronomiczną. Dzisiejszego wieczoru było tak samo. I zupełnie nie sądziłam, że spotkam tam właśnie jego. A historie przecież lubią się powtarzać.
     Gdy weszłam, zupełnie pijany, siedział skulony na podłodze.
  – Masz ogień? – Spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. Chyba nawet mnie nie poznał.
  – Mam. – Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę i wyszeptałam ciche „Lumos”.
  – Palenie szkodzi – stwierdził, zaciągając się. Żarzący popiół posypał się na chłodną posadzkę i zgasł.
  – To nie pal. – Zaczął się śmiać głosem, który wskazywał, że chce coś ukryć. Coś głębszego, a te głupie gadki były jedynie kałużą w oceanie. Zastanawiałam się, dlaczego spotkałam go właśnie dziś.
  – Jesteś jedną z tych, które chodzą po świecie i głoszą, że mężczyźni to dranie i dupki myślące tylko o jednym? – zapytał.
  – Nie. – Wzruszyłam ramionami. „Więc zupełnie nie pamięta, kim jestem…
  – Wyglądasz na taką. – Rzucił papieros na posadzkę i przygasił go. Została tylko garstka popiołu...
 – Jak uważasz, nie interesuje mnie to. – Słyszałam kiedyś, że gdy urywa się film, mówi się już tylko prawdę.
  – Nie interesujesz się sobą? – Zaczął się śmiać.
  – Nie. – Słowa bez cienia emocji. Cóż za absurd.
  – Ciekawe podejście. Wiesz, że ja też nie? – W odpowiedzi mruknęłam tylko coś pod nosem. – Gdybym nie był pijany nie usłyszałabyś tego.
  – Możliwe.
  – Powiedz mi, dlaczego wy wszystkie jesteście takie ironiczne?
  – Tak jest lepiej.
  – Dla kogo? Dla was? Co to wam daje? Nic. Uciekacie od problemu, z którym w końcu będziecie musiały się zmierzyć. – Był wzburzony.  – Podobasz mi się, wiesz? Udajesz niedostępną. Rozgryzłem cię.
  – Nie rozgryzłeś. – Miał mętny wzrok. Od wódki, czy od czego?
  – Skąd wiesz…
  – Bo wiem.
  – Kocham ją, ale wy wszystkie jesteście takie same. Pieprzone kobiety.
  – Chciałabym ją kiedyś poznać.
  – To takie proste. Wskażę ci ją kiedyś w tłumie. – Przytaknęłam głową. – Będziesz jej szukać?
  – Marnujesz sobie życie.
  – Zabronisz mi? – Bez słowa podniosłam go z podłogi, a on nawet nie próbował się szarpać. Zataczając się, przeszliśmy przez korytarz. Szepnęłam hasło Grubej Damie. Ta tylko prychnęła wzburzona. Wiedziałam, że na pewno doniesie o wszystkim McGonagall, ale teraz to już było nieważne.
     Zapukałam do drzwi dormitorium chłopaków. Po chwili otworzył mi James, przeklinając cicho, w szarej koszuli i bardziej niż zwykle rozczochranymi włosami.
 – Znowu… Dzięki, Dorcas. – Zatrzasnął mi drzwi przed nosem. – Ta szkoła to jedno wielkie gówno, któremu nadano status placówki edukacyjnej. Dzieci mogą palić, pić, ćpać, a nikt nie potrafi powiedzieć nie...

środa, 9 września 2015

XI. "[...] słowo kochać [...] łączyło mi się podświadomie z przyzwyczaić się."

WRACAM Z MARTWYCH i mam nadzieję, że dociągniemy to jednak do końca.
Tak, może niektórzy tego nie odgadli (albo ja tego nie napisałam, co też jest bardzo prawdopodobne), Angelika i Wiktor to wujostwo naszej drogiej Dor, a Matt to jej kuzyn (chociaż niektórzy mogli sobie pomyśleć, że to jacyś jej przyjaciele, więc prostuję).
Uwielbiam wasze komentarze :)
W przygotowaniu swojego rodzaju miniatura (chociaż prawie dwa razy dłuższa od tego rozdziału, ale ci) ze szlabanem.
_______________________________________

     Dlaczego wszystko musi się sypać wtedy, kiedy nareszcie czujemy się bezpiecznie i sądzimy, że nie może nas spotkać nic złego?
Wiktor zniknął. Ministerstwo go szuka, ale na razie nic nie wiadomo.
Musisz być teraz ostrożna. Napiszę, jak coś będzie wiadomo.
       Angelika
List takiej treści przybył do mnie wcześniejszego wieczora. Miałam nadzieję, że Wiktor jest bezpieczny i nic mu się nie stanie. Ale zacznę może od początku. Chociaż właściwie to jest początek. Zresztą… Nieważne.
   Był trzeci dzień kwietnia, a ja miałam wszystkiego serdecznie dosyć. Dopiero godzina osiemnasta, a ja miałam za sobą dwie kłótnie, dziesięć odjętych na zielarstwie punktów i jedno zaproszenie na randkę.
Po głowie chodzi mi tylko wers jakiejś piosenki ‘Ooo… Ela straciłaś przyjaciela...’, śpiewanej przez pijanych mugoli. Chociaż w moim wypadku powinno być to trochę zmodernizowane.
     Noc wcześniej miałam dość nieprzyjemną kłótnię z Syriuszem. Na samą myśl o tym, łzy nabiegały mi do oczu, a ja łykałam je jak cukierki i dławiłam się nimi. Naprawdę sama nie wiem, jak zdołałam dotrzeć z gabinetu McGonagall do Pokoju Wspólnego, by potem dopaść drzwi dormitorium i zatrzasnąć je z całej siły, budząc przy tym Jennifer i Mary. Łzy złości i bólu płynęły po policzkach, spływały pod koszulę, zostawiając po sobie ciemniejsze punkty na białym materiale. Czy naprawdę nikt nie wierzył, że może się zmienić? Ja wierzyłam. Ale skoro on nie chciał, skoro on nie rozumiał, był dla mnie tak okrutny i pełen zjadliwości, to chyba mamiłam samą siebie, sądząc, że jest moim… przyjacielem? Chciałam o nim zapomnieć, wyrzucić go z pamięci. Chciałam go już nigdy nie spotkać. Bo tak by było lepiej dla nas obojga. Ale się nie da… Błagałam wszystkich, wzywałam aniołów, modliłam się do Boga, by dał mi wreszcie spokój. Nie sądziłam, że...
     Miałam to wszystko kontrolować. Nie dopuścić, by stało się to, co się stało, by zaczął rozumować każde moje zdanie w zupełnie inny sposób, niżbym sama chciała. Jednak uczucia, jak pies spuszczony ze smyczy, popędziły przed siebie, nie dając mi szansy na protest.
Kiedy zamykałam oczy, widziałam to samo, co tamtej nocy, gdy profesor Minerwa McGonagall zostawiła nas w swoim gabinecie. Zatkałam sobie uszy, by nie słyszeć tego wszystkiego ponownie, jednak myśli mają to do siebie, że słychać je zawsze, bez względu na to, jak bardzo pragniemy się ich pozbyć.
- Księżniczko, może dokończymy to, co zaczęliśmy wczoraj? – Ponownie czułam, jak jego ciepłe ręce owinęły się wokół mojej talii.
- Puść! – Słyszałam w głowie swój własny, nienaturalnie ostry głos. Musiałam to przerwać. To wszystko zaszło za daleko. Zbyt daleko, żeby...
- Naprawdę chcesz się ze mną droczyć? – szepnął, przygryzając płatek mojego ucha.
- Syriusz, to nie jest zabawne. Nie dotykaj mnie. Nie będę twoją księżniczką… Choćbym chciała… Wszystko było tylko pustą grą… Niczym więcej… Wszystko się kiedyś kończy. To też się kończy. Na zawsze.
W płucach zabrakło mi powietrza. Czy ja właśnie powiedziała "choćbym chciała"? Kolejny głupi błąd, który słono mógł kosztować...
- O co ci chodzi?! – Chłopak podniósł głos.
- Po prostu mnie nie dotykaj, rozumiesz? – Sądziłam, że on nie musi się o tym dowiedzieć. I nie dowie się. Dla własnego dobra. Nie musi nic wiedzieć. Nie musi… Gdyby dowiedział się, że cały czas...
Zrobiło mi się zimno, ale nie chciałam ruszyć się z miejsca, bo Lily znów zaczęłaby zasypywać mnie pytaniami, a Mary i Alicja, głównie Alicja, zawsze twardo stąpająca po ziemi, spojrzałaby tak, jakby już dawno wiedziała, że tak to się skończy. Wzroku Jenny, mówiącego "chciałaś - masz" nie przeżyłabym. Żałowałam, że nie słuchałam ich wcześniej. Może to by nie miało miejsca... Marzenia, wróćcie.
- Mam cię nie dotykać?! A wczoraj… – Przerwałam mu.
- Wczoraj… Wczoraj oboje zrobiliśmy bardzo duży błąd. – Nie mogłam opanować drżenia głosu. – Oboje się zapomnieliśmy i nie wynikło z tego nic dobrego. Powinniśmy zapomnieć.
- Zapomnieliśmy się, tak?! Czy ty wiesz, o czym mówisz?! – Odwróciłam wzrok, nie mogąc spojrzeć mu w oczy.
- Po pierwsze, nie życzę sobie, żebyś na mnie krzyczał! Po drugie, doskonale wiem, o czym mówię. Powinniśmy o wczorajszym jak najprędzej zapomnieć.
Zaczął się śmiać.
- Straciłaś w moich oczach twarz, Meadowes! – Nerwowo przekładał kartoteki. – Straciłaś twarz.
Zacisnęłam powieki… Nie mogłam pozwolić, żebyśmy zbliżyli się do siebie za bardzo. Nie w czasach, gdy za miłość się cierpi… Otworzyłam powieki i znów zapatrzyłam się w miejsce, gdzieś nad ramieniem chłopaka. Nigdy nie byłam bohaterska, ani zapewne, biorąc pod uwagę mój wiek, nie będę. Ale w tej chwili chciałam, tak bardzo chciałam mieć gdzieś to, co będzie potem… Tak bardzo chciałam! I pozostać przy nim już zawsze. Na dłużej niż na zawsze. Zacisnęłam zęby… Może wieczność to dla mnie jednak za krótko?
Powtarzałam sobie: Nie wolno ci teraz kochać! Czy ja wiedziałam, co to znaczy? Po głowie krążyło mi bezmyślnie słowo kochać, próbując znaleźć coś, co mogłoby je wytłumaczyć. Jakimś magicznym sposobem łączyło mi się podświadomie z przyzwyczaić się. Musiałam zadać mu kolejny cios. Ostateczny, który spowoduje, że nie będę za nim tęsknić. Przyzwyczaiłam się do niego za bardzo - ot, co się stało.
- Straciłam twarz tak?! Bo co?! Bo nie puściłam się z tobą, jak połowa tej szkoły, tak?! Myślałam, że przez ten miesiąc się zmieniłeś, ale najwyraźniej to jakaś chora iluzja.
- Nie! Po co… Po co wczoraj to zrobiłaś, co?! Zaczęłaś się rozbierać… Pozwoliłaś mi na całowanie się po szyi, dekolcie… I gdyby nie Potter pozwoliłabyś mi na więcej, a teraz… Teraz udajesz wielką świętoszkę! Jesteś śmieszna, Meadowes! – Zabolało. Cholernie zabolało, ale gdyby wiedział, że robię to wyłącznie dla niego, zrozumiałby?
- Ja śmieszna? A ta twoja szopka?! Bawiłeś się w mojego wielkiego przyjaciela, a teraz widzę, o co ci chodziło. Żałuję, że zdradziłam ci swoją tajemnicę. Nic o mnie nie wiesz, a mnie osądzasz. Zawiodłam się na tobie… – Rzuciłam kartki na ławkę. – Szkoda, że tak późno dowiedziałam się, o co ci naprawdę chodziło przez cały czas…
Jak łatwo człowiek uczy się kłamać… Czy kłamstwo dla czyjegoś dobra nadal pozostaje kłamstwem? To coś, czego nie wie nikt. Jedno kłamstewko ciągnęło za sobą cały sznur innych. Czerwony sznur...
- Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło! Gdybym chciał cię zaliczyć, zrobiłbym to już dawno! Ale ty nie wierzyłaś w moje intencje! Nikt nie wierzył, bo Syriusz Black nie może się zmienić dla jednej dziewczyny, prawda?! I może wszyscy mieliście, do cholery jasnej, rację! Dobranoc! – Wyszedł z sali, trzaskając drzwiami.
W pokoju zapadło milczenie. Byłam sama wśród masy papierów. Ja, te głupie kartoteki i złość.
Cofnęłam się o kilka kroków i oparłam o chłodną ścianę. Zapatrzyłam się w kandelabr zwisający z sufitu. Mój oddech zwolnił, ale szybko przyśpieszył. Czułam krew pulsującą mi w żyłach, kiedy znów zawitała u mnie złość. Ta ściana za mną stała się właśnie bardzo pomocna w utrzymaniu się na nogach, kiedy uginały się pode mną kolana. Rozpaczliwie chwyciłam się oparcia drewnianego krzesła, na którym przed chwilą siedział Syriusz. Czułam jeszcze jego ciepło pod palcami.
- Mylisz się… Cholernie się mylisz, Black! – krzyknęłam, choć zapewne był już w zupełnie innej części zamku.
Te czerwone wstążki, o których zdążyłam już niemal zapomnieć, znowu związały mi nadgarstki. Mogłam krzyczeć, tupać, wyrywać się, ale on mnie nie słuchał. Oni wszyscy mnie nie słuchali.
     Zataczając się jak pijana, przedostałam się do wieży Gryffindoru. Udałam się do swojego dormitorium, gdzie rzuciłam się na łóżko, zasłoniłam oczy rękami i leżałam tak długo, wsłuchując się w ciszę. Nie musi nic wiedzieć, nie musi.
Miałam ogromną ochotę na gorącą kąpiel, ale kiedy doczołgałam się do łazienki, z krany prysnęła jedynie zimna, lodowata woda i zrezygnowałam z tego. Założyłam koszulę nocną i spojrzałam w lustro. "Dorcas-numer-dwa" patrzyła na mnie zmęczonym, załzawionymi oczami i wtedy zdałam sobie sprawę, że płakałam, moje włosy były w całkowitym nieładzie.
    Obudziła mnie rozmowa Jenny i Mary. Leżałam jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami, by posłuchać, o co moje współlokatorki kłóciły się tak zawzięcie.
- Jen, błagam, nie mów jej. Ja naprawdę zrobiłam to niechcący – słyszałam szelest wkładanych do torby książek.
- Niechcący przeczytałaś jej pamiętnik. Mary, jak mogłaś?! To przecież twoja przyjaciółka.
- Wiem… – Głos Mary zamilkł, a potem dobiegł mnie charakterystyczny odgłos zatrzaskiwania drzwi łazienki. – Powiesz jej?
Nie miałam pojęcia, o czym one mówiły. Czytanie jakiegoś pamiętnika to jedno, ale to przecież nie mógł być jedyny powód ich kłótni.
- Nie wiem… Ale twierdzisz, że zakochała się w Syriuszu?
Zerwałam się z łóżka jak oparzona. Zaczęło do mnie dochodzić, o czyj pamiętnik chodziło. Objęłam brulion i przycisnęłam go do piersi. Mary bardzo zbladła i z nieuczesanymi blond włosami wyglądała jak zła wiedźma, a Jennifer krzyknęła zza drzwi coś w stylu „a nie mówiłam, że się dowie”.
- Która mi wytłumaczy, co tu się zdarzyło? – Czułam się zdradzona. I to przez kogo? Przez osobę, którą uważałam za najbliższą przyjaciółkę. Jasnowłosa dziewczyna spuściła głowę i wyszeptała ciche przeprosiny, których niedosłyszałam. Jej policzki bardzo szybko przybrały szkarłatną barwę. – Jak mogłaś?
- Przepraszam, przepraszam, Dor. – Niskie stworzenie rzuciło się na mnie i zaczęło intensywnie siorbać mi nosem w koszulę nocną. – Nie… – Znowu pociągnęła nosem. – je… jesteś – i znowu – zła?
- Nie, kochanie. – Przytuliłam jasnowłosą istotkę do siebie. Nie mogłam przypatrywać jak płakała, chociaż jakaś cząstka chciałam wrzasnąć: "tak, a teraz odwal się od mojej koszuli". – Ale nikomu o tym nie powiecie. A zwłaszcza Syriuszowi, bo skończy się to na waszych głowach w toalecie, jasne?
Obie dziewczyny przytaknęły, po czym z piskiem rzuciły się na moje łóżko, przy okazji pociągając mnie za sobą. Wojna na poduszki dziesięć minut przed śniadaniem naprawdę wprowadza człowieka w dobry humor i pogłębia jego apetyt.
     Na śniadanie zeszłam sama, bo dziewczyny musiały iść do biblioteki po jakieś informacje na lekcje. Delikatnie pochyliłam głowę i włosy opadły na blat stołu. Sok z dyni kołysał się w wysmukłej szklance, a z tostów jeszcze parowało; wciąż były gorące. Szum w Wielkiej Sali narastał, brzęk sztućców niósł się wkoło, śmiechy co chwila rozbrzmiewały w różnych kątach sali. Delikatnie rozchyliłam dłoń i spojrzałam na jej jasne wnętrze. Lekko się uśmiechnęłam i wstałam od stołu, podgryzając jeszcze tosta, którego dopiero co posmarowałam konfiturą wiśniową.
Przedstawienie toczyło się dalej i nie mogłam ściągnąć maski. To wszystko musiało wyglądać, jakby właśnie takie miało być. Nawet myśli muszą być uczesane i nakierowane na tor, który nie zdradzi błyskiem w oku, lub ruchem dłoni, że się cierpi, że wyklina się cały świat wokoło. Czerwone sznurki tworzą z nas marionetki, niezdatne do ludzkich odczuć, jedynie do sztucznych ruchów i słów. Możemy jedynie udawać, że jesteśmy kimś innym. Wszyscy jesteśmy kłamcami, nazywającymi się poszukiwaczami własnych dróg. Tak naprawdę odgrywamy jeden scenariusz pod tytułem "Życie" na wiele sposobów, o schematycznych scenach. Narodziny, szkoła, miłość, śmierć. Istnieje tylko jedna rzecz, na którą mamy jakikolwiek wpływ - miłość zawsze można zmienić na samotność. I niestety, byłam jedną z tych kłamców.
   Właśnie stanął w drzwiach… Wysmukły, nie za wysoki… Miał zmierzwione włosy, podkrążone oczy i bardzo niewyraźną minę, wyglądał na zmęczonego i zmartwionego. Oboje się zatrzymaliśmy. Czułam, jak jego spojrzenie niemalże całkiem stalowych oczu zatapia się w moich błękitnych. Pochyliłam głowę, minęłam go bez słowa, ale poczułam jak jego palce delikatnie prześlizgują się po wierzchu dłoni, jakby chciał, by ta chwila trwała nieco dłużej. Nim zdążyłam się odwrócić, już odszedł do stołu Gryfonów, więc tylko spojrzałam za nim i westchnęłam cicho. Wyszłam z Wielkiej Sali, zbiegłam po schodach i po chwili minęłam główne wejście, żeby udać się do szklarni numer sześć. Minęłam całującą się parę, którzy chyba nie zdawali sobie sprawy, że są na widoku. Skrzywiłam się lekko, spoglądając na nich, a potem sięgnęłam do torby po książkę z zielarstwa. Co mnie obchodziły uczucia? Przecież nie trzeba kochać, żeby żyć. O wiele bardziej ceniłam pościg za wyniosłą ideą. Zatknęłam różdżkę za ucho i wpatrując się w lekko wymięte strony książki, zbiegłam powoli po kamiennych schodach.
     Minęło mnie kilku piątoklasistów, śmiali się radośnie, w cieniu lip dostrzegłam siedzącego Petera, który uśmiechnął się do mnie paskudnie i pomachał mi. Lubiłam go, tak, jak można lubić kota sąsiada. Bezmyślnie odmachałam. Odwróciłam się do niego plecami i szybko przeszłam pod szklarnię numer jeden, mijając kolejne schody.
- Dorcas! – Odwróciłam się i zobaczyłam Jamesa biegnącego w moją stronę. Czarne włosy chłopaka rozganiał wiatr, a jego oczy błyszczały nieziemsko, były pełne radości. Uśmiechnął się łobuzersko i obejrzał przez ramię. Po schodach wiodących do ogrodów zbiegała Lily z rudymi włosami związanymi w warkocz i najwyraźniej odgrażała się Gryfonowi.
- I czemu tak przed nią uciekasz? Już masz jej dość? – Uśmiechnęłam się lekko do chłopaka. Jest tak różny od Syriusza, a jednocześnie tak bardzo do niego podobny. Może dlatego lubiłam jego towarzystwo i to, że można było z nim pogadać o wszystkim, nie bojąc się, że coś rozgada. On upuszczał wiadomości jednym uchem, a wypuszczał drugim.
- Chciałem pogadać o… – Uśmiech zniknął z twarzy bruneta. Na szczęście Evansówna przybiegła w samą porę, przerywając niezręczną ciszę. Zamrugałam zdezorientowana i nie wierząc własnym oczom, wpatrywałam się w chłopaka unoszącego w ramionach rudowłosą. Dziewczyna uparcie udawała obrażoną, jednakże czarnowłosy był tym typem mężczyzny, na którego nie można się długo gniewać i Lily już po chwili śmiała się razem z nim. Byli tak nierealni. Tak… niepasujący do świata rzeczywistego… Ale czyż ja sama do niego należałam? Czy też nie ścigam swoich idei i pomysłów na lepsze życie, na ciepłe chwile, na udoskonalenie przydatnych przedmiotów...? Westchnęłam. Wycofałam się i szybkim krokiem odeszłam w stronę szklarni, zagryzając mocno wargi i zaciskając dłonie w pięści. Wściekła kopnęłam jakiś kamień, aż skrzywiłam się z bólu. Zacisnęłam powieki i zagryzłam wargi do krwi, gdzieś za mną rozległ się radosny śmiech dziewczyny. Zapewne…
Uciekłam.
     Spojrzałam na niego przez ramię, właśnie zbiegał ze schodów prowadzących do Sali Wejściowej. Poradzę sobie bez niego. Teraz już nikt nie miał prawa powiedzieć, że jesteśmy parą, już nie będą próbowali czegoś insynuować i do czegoś zmuszać. Chociaż może się mylę i wcale nie o to chodziło mi chodziło…? Będzie łatwiej żyć bez siebie u boku… Każde będzie silniejsze i odważniejsze, przeżyjemy… Nie będziemy na siebie ściągali nieprzychylnych spojrzeń ludzi pokroju Bellatriks Black. I przetrwamy… Dzięki temu. Nie pozwolę, żeby coś mu się stało. Nauczę go siły, rozwagi i bezwzględności. Bo walka ze Śmierciożercami, to nie po zabawa w denerwowanie Flitcha. Walka z nimi to pewna śmierć…
Usiadłam w ławce i odruchowo sięgnęłam po naszyjnik. Zabrał mi go… Nawet to! Choć lekcja miała się zaraz zacząć, pośpiesznie spakowałam książki i wyszłam ze szklarni. Co mnie obchodziło to, że ściągałam na siebie nieprzychylny wzrok profesor Sprout, która krzyczała gdzieś z tyłu, że odejmuje trzydzieści punktów Gryffindorowi za moją ucieczkę.
     Włosy zasłoniły mi widoczność, gdy biegłam do zamku. Próbowałam je odsunąć z twarzy, ściągnąć za ucho, jednak nie poskutkowało. Przeklinając pod nosem, skręciłam w stronę głównego wejścia. Mocne zderzenie otrzeźwiło mnie, gdy stłukłam sobie tyłek, upadając na schody. Już miałam z przekleństwem na ustach zmieszać tego osobnika z błotem, gdy postawiono mnie na nogi i odsłonięto niesforne, czarne kosmyki z twarzy.
- Nic ci nie jest? – Robert Davies, Gryfon, trzeci po Jamesie i Syriuszu przystojniak w Hogwarcie, trzymał mnie za ramiona, jakbym miała zaraz zemdleć i z troską wpatrywał się moją twarz.
- Niee… – wydukałam, próbując pozbierać książki, które wypadły mi z rąk przy upadku. – Spóźnisz się na zielarstwo, psorka już jest.
- A ty nie idziesz? – Podał mi kilka pozbieranych z ziemi podręczników.
- Nie. Jakoś nie mam ochoty.
- No to, skoro i tak bym się spóźnił, to może odprowadzę cię do wieży? Z tego, co wiem, Prefekci znów zmienili hasło. – Wiedziałam, że to tylko pretekst, ale zgodziłam się i podążyliśmy w stronę portretu Grubej Damy, rozmawiając o nic nieznaczących głupotach.
- Dorcas. Jeśli nie chcesz, to od razu powiedz, ale… Poszłabyś ze mną na spacer dziś wieczorem?
- Nie mogę.
- Zapomnij, wiedziałem, że nie zechcesz. – Odwrócił się.
- Zaczekaj! – Chwyciłam chłopaka za ramię. – Bardzo chętnie poszłabym z tobą na spacer, ale o drugiej czterdzieści mam szlaban i muszę się wyspać.
- Rozumiem.
- Czekaj na mnie o szesnastej w Pokoju Wspólnym. – Uśmiechnęłam się, po czym wbiegłam po schodach do swojego dormitorium.
     Do obiadu nie działo się nic specjalnego. Następne po zielarstwie były eliksiry, na których, jak to zwykle bywa, Huncwoci podokuczali trochę Smarkowi i o dziwo, Lilka się nie zdenerwowała, tylko jakoś tak dziwnie zerkała w kierunku moim i Blacka. A może mi się tylko wydawało?
     Po obiedzie wpadłam do dormitorium tylko na chwilę, aby zabrać „Historię Hogwartu”, bo musiałam napisać jakiś idiotyczny esej dla Binnsa. W dormitorium poza mną była Mary, która chyba chciała mi o czymś powiedzieć, ale nie za bardzo wie jak, a kiedy patrzyła na mnie jej policzki wciąż były zaróżowione. Zawsze tak się czaiła, gdy miała przed nami jakąś tajemnicę. Ze starej księgi wypadło mi jeszcze starsze zdjęcie. Na szarym tle uśmiechała się blada twarz mojej matki. Wtedy jeszcze siedemnastoletniej Julii Meadowes. Wykonano je jakieś półtorej roku przed moim urodzeniem.
- Co to za zdjęcie? – Panna Cartier zerknęła mi przez ramię. Zupełnie zapomniałam o jej obecności.
- To moja mama.
- Twoja mama? – Dziewczyna była szczerze zdziwiona. Tak samo ja. – Przecież to siostra mojej matki.
- Angelika jest twoją matką?! – krzyknęłam, ściskając rękę blondynki. Przeszły mnie dziwne dreszcze. Czy to mogła być przygoda, o jakiej nie było napisanej jeszcze żadnej książki?
- Moja mama nazywała się Elizabeth. Twoja ciotka, Angelika nie opowiadała o niej, bo się nienawidziły. – Spojrzałam wielkimi oczami na dziewczynę. Ta pyskata blondynka z małymi piegami na bladym nosie jest moją kuzynką?! Nie mogłam w to uwierzyć. Marie przyciągnęła mnie do siebie i przytuliła mocno.
     Gdy skończyłyśmy rozmawiać była już prawie północ. Referat na historię magii leżał nawet niezaczęty. Jutro koniecznie musiałam napisać do Angeliki. A dziś byłam już taka zmęczona…