sobota, 19 września 2015

XII. ,,Szybko płoniemy, a gaśniemy jeszcze szybciej."

Muszę was przeprosić, ale Sowa zakończy się na czternastym rozdziale + epilog. To już ustalone, ponieważ wszystko już napisałam. I przepraszam, nie dam rady ciągnąć tego dłużej.
Enjoy, Have fun or something else...
____________________________

Był osiemnasty kwietnia, a ja miałam za sobą dwieście pięćdziesiąt nieprzespanych nocy, szesnaście roztrzaskanych w drobny mak szklanek, kilkanaście tysięcy godzin słuchania ludzi, którzy nic mnie nie obchodzili, setki gorzkich porażek, miliony nieposkładanych myśli i kilka grzeszków na sumieniu.
Ukrywałam się za papierową kurtyną, która zbudowana była ze złudzeń, a jej fundament stanowiło jedno niezmienne pragnienie – miłość.
Życiowa niespodzianka ukrywa się w co szóstym opakowaniu czekoladowych żab…

 – Życie jest jakieś takie powalone. Staje na głowie w najmniej odpowiednim momencie – warknął James, rzucając się na fotel. Sobotni szlaban krzyżował jego plany zabrania Lily na romantyczny spacer.
 – Ano, jest – westchnął Remus, błądząc wzrokiem po kartach książki od transmutacji i udając, że interesuje go jej treść. – Jestem dziś zbyt rozkojarzony.
Przymrużył oczy i spojrzał w kierunku okna. Nie spodziewał się chyba, że wyłapię to jego spojrzenie, tak samo, jak nie spodziewał się, że wszystko doskonale wiem o ich nocnych eskapadach i o tym, czym jest dla niego pełnia. Wiecznie na ten temat milczał, a przecież – milczenie to wołanie o pomoc.
 – Gadasz jak moja matka – Syriusz roześmiał się chrapliwie, nerwowo, co miało służyć wyłącznie jako przykrywka do ukrycia wszystkich emocji. – Tyle, że ona wyrzekła się mnie jakiś czas temu… – Spojrzał na zegarek. – Muszę lecieć… Czeka na mnie moja piękna i…
 – Może bez szczegółów, Łapo – stwierdził Rogacz, zasłaniając przyjacielowi usta. I polać mu, pomyślałam. Nie miałam ochoty słuchać o nowej dziewczynie Syriusz Blacka, nawet po tym, jak sama dałam mu kosza. I nie mówię tutaj nawet o tym, że się zakochałam – bo nie, ale to było dziwne uczucie; wyobrażać sobie, jak całuje się z inną.
 – Jak chcesz. Ale uwierz mi, chciałbyś być na moim miejscu. – Wyszedł. Zapadła niezręczna cisza, a atmosferę można było kroić nożem.
 – Idę do siebie – mruknęłam w końcu, zrywając się z fotela obitego w czerwony materiał. Czułam potworne zmęczenie opanowujące każdą cząsteczkę ciała. Wewnętrznie trzęsłam się jak w ataku febry.
     Dziś był jeden z tych dni, w których złośliwy świat, płatając figla, uświadamia nagle, jak bardzo śliska jest granica między jawą a snem. Niby wszystko jest normalne, odbywa się swoim rytmem, wedle schematów. Spotykają się ludzie, padają jakieś słowa, jest dotyk, rozbrzmiewa gorzki śmiech.
     W pobliżu biegali drugoklasiści, zamyślony Krukon przechodził sennym jeszcze krokiem przez korytarz, nieco dalej chłopcy ciągnęli małą blondynkę za warkocze. Wśród setek głosów roznosiło się irytujące echo. Poranna mgła zawisła nad błoniami, zimne powietrze szczypało w policzki. Kwiecień-plecień, co przeplata, trochę zimy, trochę lata...
     Randka z bardzo przystojnym Gryfonem jest dla połowy dziewczyn w Gryffindorze szczytem marzeń, snów i czego tam jeszcze one nie wymyślą. Ale dla mnie nie. Zupełnie nie zwróciłam uwagi na to, że spóźniłam się ponad  kwadrans, choć on napomknął ironicznie, że tak piękna dziewczyna zapewne spędza pewnie przed randką pół dnia w łazience. Starałam się być miła, a on zabrał mnie na spacer. Trawa zaczęła na powrót zielenieć i błonia odradzały się, jak co roku, by potem znów zasnąć zimą. Drzewa rozwijały młode listki, i tylko woda w jeziorze nadal była lodowata.
Mówił o Quidditchu, a ja sztucznie śmiałam się z jego żartów. Po godzinie pożegnałam się grzecznie, lecz krótko, a on pocałował mnie w policzek. Kiedy pytał, czy się spotkamy jeszcze raz, odwróciłam się i uciekłam do zamku. A teraz, od dwóch dni jestem jego dziewczyną. To zabawne, że znów znalazłam się w nieodpowiedniej dla siebie bajce. Całkiem błędna księżniczka...
     Gdy wracałam, siłowałam się z drzwiami, usiłując je otworzyć – dopiero po chwili zorientowałam się, że Lily otworzyła je od strony dormitorium, i bez słowa weszłam do środka. Szybkim ruchem zdjęłam buty, ocierając nogę o nogę, rzuciłam je w kąt razem z płaszczem i usiadłam na łóżku – zaskrzypiało. Nie mogłam zasnąć, dlatego leżałam tak po prostu, wpatrując się w biały sufit i zastanawiałam się, czy taka już będę zawsze – samotna, obolała, smutna i bezwartościowa.
     Przewróciłam się z boku na bok, czując, jak kołdra gniecie się pod ciężarem ciała i przysłoniłam uszy poduszką. Huczało mi w głowie, ale to i tak nie miało większego znaczenia.
W końcu i tak zasnęłam dopiero nad ranem…
     Przyzwyczaiłam się już, że na śniadaniu panowała prawie całkowita cisza. Miewałam dni, kiedy odechciewało mi się żyć. Chandra obejmowała cały umysł, ściskając boleśnie – zaczynałam się bać, zwyczajnie i po prostu, bo wiedziałam, że nie zdołam sobie poradzić. Rodzina była tak daleko – nie sięgałam tam ani wzrokiem, ani tym bardziej dłonią. Pocieszałam się jedynie myślą, że już niedługo znów przyjdzie lato, pojadę do domu i będę płakać tradycyjnie, raz na jakiś czas, pijąc czerwone wino na dachu komórki i flirtować z najbliższymi kolegami Matta.
     Siedziałam, wtłoczona pomiędzy Petera, a Syriusza, który zmęczonym głosem próbował droczyć się z Rogatym, z kubkiem kawy w dłoniach, z którego nie wypiłam jeszcze ani łyka. Czułam się dziwnie, jak gdyby na moim umyśle wiązał się gordyjski węzeł, a ja nie mogłam sobie przypomnieć, jak go rozwiązać – i tkwiłam w jednym błędnym kole, drepcząc wokoło i pytając ludzi o drogę, choć sama doskonale wiedziałam, co powinnam zrobić.
Bo, przecież w gruncie rzeczy, to ja zawiniłam, że stało się to, co się stało.
     Wieczorami, tak jak kiedyś chodziłam na wieżę astronomiczną. Dzisiejszego wieczoru było tak samo. I zupełnie nie sądziłam, że spotkam tam właśnie jego. A historie przecież lubią się powtarzać.
     Gdy weszłam, zupełnie pijany, siedział skulony na podłodze.
  – Masz ogień? – Spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. Chyba nawet mnie nie poznał.
  – Mam. – Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę i wyszeptałam ciche „Lumos”.
  – Palenie szkodzi – stwierdził, zaciągając się. Żarzący popiół posypał się na chłodną posadzkę i zgasł.
  – To nie pal. – Zaczął się śmiać głosem, który wskazywał, że chce coś ukryć. Coś głębszego, a te głupie gadki były jedynie kałużą w oceanie. Zastanawiałam się, dlaczego spotkałam go właśnie dziś.
  – Jesteś jedną z tych, które chodzą po świecie i głoszą, że mężczyźni to dranie i dupki myślące tylko o jednym? – zapytał.
  – Nie. – Wzruszyłam ramionami. „Więc zupełnie nie pamięta, kim jestem…
  – Wyglądasz na taką. – Rzucił papieros na posadzkę i przygasił go. Została tylko garstka popiołu...
 – Jak uważasz, nie interesuje mnie to. – Słyszałam kiedyś, że gdy urywa się film, mówi się już tylko prawdę.
  – Nie interesujesz się sobą? – Zaczął się śmiać.
  – Nie. – Słowa bez cienia emocji. Cóż za absurd.
  – Ciekawe podejście. Wiesz, że ja też nie? – W odpowiedzi mruknęłam tylko coś pod nosem. – Gdybym nie był pijany nie usłyszałabyś tego.
  – Możliwe.
  – Powiedz mi, dlaczego wy wszystkie jesteście takie ironiczne?
  – Tak jest lepiej.
  – Dla kogo? Dla was? Co to wam daje? Nic. Uciekacie od problemu, z którym w końcu będziecie musiały się zmierzyć. – Był wzburzony.  – Podobasz mi się, wiesz? Udajesz niedostępną. Rozgryzłem cię.
  – Nie rozgryzłeś. – Miał mętny wzrok. Od wódki, czy od czego?
  – Skąd wiesz…
  – Bo wiem.
  – Kocham ją, ale wy wszystkie jesteście takie same. Pieprzone kobiety.
  – Chciałabym ją kiedyś poznać.
  – To takie proste. Wskażę ci ją kiedyś w tłumie. – Przytaknęłam głową. – Będziesz jej szukać?
  – Marnujesz sobie życie.
  – Zabronisz mi? – Bez słowa podniosłam go z podłogi, a on nawet nie próbował się szarpać. Zataczając się, przeszliśmy przez korytarz. Szepnęłam hasło Grubej Damie. Ta tylko prychnęła wzburzona. Wiedziałam, że na pewno doniesie o wszystkim McGonagall, ale teraz to już było nieważne.
     Zapukałam do drzwi dormitorium chłopaków. Po chwili otworzył mi James, przeklinając cicho, w szarej koszuli i bardziej niż zwykle rozczochranymi włosami.
 – Znowu… Dzięki, Dorcas. – Zatrzasnął mi drzwi przed nosem. – Ta szkoła to jedno wielkie gówno, któremu nadano status placówki edukacyjnej. Dzieci mogą palić, pić, ćpać, a nikt nie potrafi powiedzieć nie...

2 komentarze:

  1. Znalazłam cię dopiero wczoraj, ale już wszystkie rozdziały wchłonęłam jak gąbkę. :)
    Tak szybko kończysz tego bloga? Szkoda, ponieważ twój styl pisania jest wyjątkowy. Niewiele jest takich osób, które potrafią tak pięknie i w wymyślny sposób przedstawiać postacie oraz sytuacje.
    W ogóle pierwszy raz nie robię skrzywionej miny, kiedy czytam o Lily i Jamesie. Ich relacje przedstawiasz bez żadnej słodyczy lub odwrotnie - nadmiernej złośliwości, zwłaszcza ze strony Evans. Z tego powodu wielki plus ;)
    Mam nadzieję, że skończy się to szczęśliwym zakończeniem. Z reguły nie lubię, gdy niektóre opowiadania kończą się dobrze, ale tutaj to pasuje ^^
    Pozdrawiam,
    B.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że twój komentarz pojawi się także pod kolejnym postem, bo po przeczytaniu tego, ma moich ustach miałam sporego banana, że tak powiem.
      Ludzie tak mi słodzą, że aż moje wady (a jest ich sporo) są wielkości rodzynki. Kończę go, ponieważ nie ma wiele możliwych zakończeń, a sama Dorcas denerwuje mnie na tyle, że nie mam ochoty o niej pisać >.<
      Co do Lily i Jamesa - to jedyna rzecz, która moim zdaniem, mi się udała w tej historii xD Tacy straszni wrogowie i w ogóle ;P Obydwoje się udali...

      Usuń