zapraszam do czytania!
______________________________________________
Ześlizgnęłam się z łóżka, kiedy moje współlokatorki jeszcze spały smacznie w swoich łóżkach. Podłoga zaskrzypiała cicho, niczym mruczący kot. Na szczęście dziewczyny miały naprawdę mocny sen, którego mogłam im jedynie pozazdrościć.
Za oknem wciąż padało. Całą noc krople deszczu dudniły w okna i rynny. Kamienne gargulce nie wyglądały na zadowolone z tego powodu. Ja także miałam za sobą nieprzespaną noc, pełną chaotycznych myśli i przebłysków. Sądziłam, że jeśli nadal będzie taka ulewa to nastanie kolejny biblijny potop.
Przebrałam się w szkolne szaty, w pośpiechu wrzucając do torby potrzebne mi tamtego dnia podręczniki.
— Dorcas! — zatrzymałam się radykalnie i odwróciłam w kierunku Hogwartu, słysząc całkiem znajomy głos. Tak, to jego właściciel odwiedzał mnie nocą w snach, a raczej w marach koszmarnych, ale jednocześnie był to głos nieznajomego z odległego świata.
Moją pamięć osaczył błyskawicznie i już po chwili miałam przed niebieskimi tęczówkami każdą część jego twarzy. Tylko... jak on się nazywał? Powinnam była wiedzieć. Był bardzo znany w świecie czarodziejów jak na swój wiek. Rzeczywiście mógł być niewiele ode mnie starszy i gdyby nie jego podejrzane występowanie w moich snach, to w ogóle bym się nim nie przejmowała.
Wydawało mi się. Byłam całkiem sama. Sama jak palec. Słuchanie własnych myśli, poniekąd dziwacznych, nie było najprawdopodobniej najlepszym lekiem na samotność. Zwłaszcza, że dawna ,,ja" miałam do tego tysiące przeciwwskazań lekarskich, by nie otrzymać na to recepty. Wzięłam to zatem na własną odpowiedzialność. Jak marihuanę jako lekarstwo. W każdej chwili mogłam się od nich uzależnić.
Pogoda znów była nie taka, jak powinna. Trochę kapryśna, oziębła, jakby nagle obraziła się na cały boży świat. Pomimo chłodnego wiatru, z uporem bezmózgiego sługusa-zombie, nadal często siadywałam pod starym dębem, nie licząc się z ewentualną chorobą.
Zastanawiałam się, jak to się dzieje, że w wśród innych stajemy się kolejną nic nieznaczącą jednostką życia. Możemy zgubić nie tyko drogę, ale także własną tożsamość. Jak w wypadkach samolotowych. Niektórych ofiar nie można zidentyfikować - nawet po latach.
Nikt tam na nikogo nie czeka, aby poświęcić kilka drogocennych chwil, choćby jedną sekundę. Dla każdej jednostki, w tym gnanym przez bezsensowne "poznawanie siebie" i zapominającym o innych tłumie ludzi, jesteś absurdalnie nikim…
Idziesz stamtąd donikąd… Kiedyś mój kuzyn, którego teraz imienia nie pamiętam, zapytał mnie:
"Idziesz w prawo, gdzie jest rzeka, czy w lewo, gdzie przepaść?", a ja wtedy odparłam bez namysłu: "Oczywiście, że na wprost."
Byłam chora. Ciężko i nieuleczalnie. Chora na życie i idiotyzm pospolitus, bardziej znany jako bycie córką Aurora. Czasami wydawało mi się, że byłam dla niego nikim. Pojawiał się w domu tylko na święta, żeby nasze ognisko domowe nie wyglądało podejrzanie. Kiedyś taki nie był. Zachowywał się inaczej.
Kiedy Mama jeszcze żyła, zawsze brał mnie na kolana i opowiadał historie o wszystkim, co przytrafiało się w pracy. Zazwyczaj naginał nieco fakty, ale za to uwielbiałam jego niekończące się opowieści.
Nie dało się usnąć słuchając ich, a nawet długo potem miałam ciarki na plecach. Mama tylko się wtedy śmiała. I po jej nagłej śmierci, nasze życie w domu wywróciło się do góry nogami. Nie sądziłam, że nasze relacje uda się kiedykolwiek odbudować do takiego stanu, w jakim były na początku. Nigdy.
Akurat trafił się jeden z tych nieszczęsnych dni, w których złośliwa natura egzystencji udowadnia wszystkim, jak śliskie i szare jest życie. Jak wielką iluzją była granica łącząca jawę i sen. Niby wszystko działo się normalnie, lecz odbijało się to na ludziach w postaci obrazu w stylu widocznego w krzywym zwierciadle.
Szkliste, łzawe powietrze opadało na błonia w postaci mgły. Przyzwyczaiłam się do właśnie takiej pogody, ale gardło zaczęło mnie swędzieć.
Pojedyncze krople deszczu spadały na moją twarz. Nie miałam pojęcia, co szczególnego było w Hogwarcie wcześniej, ale zauważyłam, że zniknęło stamtąd coś cennego: jakaś część życia nazywana potocznie, nawet błędnie, szczęściem.
Właściwie lubiłam krople deszczu spływające mi po twarzy, a potem pod kołnierz, po obojczyku i zmywające grzechy każdego ciężkiego dnia, któremu musiałam stawiać czoło. Utwierdzały mnie one w przekonaniu, że nadal żyję i to nie senna mara. Zdecydowanie miałam dosyć snów.
Sobota wywoływała u wszystkich niemą radość. Oto mieli dwa dni na ich eseje i inne prace do swojego domu. Ja także powinnam była się cieszyć. Jeszcze niedługo wcześniej podobne odczucia nie były mi obce. Teraz wolałam poczytać w samotności dobrą książkę. Przestałam czuć się prawowitą królową własnego życia. Chciałam stać się kimś innym, lepszym. Zmyć z siebie brud pochodzenia.
Co brzmi lepiej? Córka Aurora, czy córka Śmierciożercy? Kiedy o tym teraz piszę, czuję, że brzmi to jak pytanie się koleżanki na zakupach o to, który kolor sukienki jest fajniejszy.
Życie miało być fajną zabawą. Widziałam je oczami wyobraźni jako poniżone do rangi przedmiotu, które można było przenosić do innych, lepszych miejsc. Układane według swojego widzimisię. Tak naprawdę to wszystko było jedynie fikcją. Nie brazylijską telenowela z kiepskim tłumaczem. Po prostu łzawymi refleksjami szesnastolatki. Czułam się taka płytka, że nawet teraz pisząc o tym, boli mnie brzuch.
Życie stało się namiastką tego, co straciłam... Bezsilność, jak słodka trucizna rosła w siłę. I nikt nie widział, jak umierałam.
To wszystko co teraz piszę, to tylko małe, nic nieznaczące słowa, których sensu nie potrafisz zrozumieć...
Nie pamiętałam już uczuć, które rodzą się przy zwyczajnej rozmowie z przyjaciółmi. Byłam sama. Ciągle w tym samym miejscu i zmieniającym się czasie...
Przewidując początek niekończącej się komedii, nucąc jakąś opowieść o dzielnych rycerzach i smokach, weszłam do Pokoju Wspólnego Gryfonów. Nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Czułam się przez chwilę wolna jak nagle wyzwolona dusza grzesznika z czyśćca, na którą się nadawałam.
Załamując lekko ręce, usiadłam przy stole, który zajmowałam zazwyczaj, otaczając się murem zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Rozłożyłam książki wokół siebie i zatopiłam się w myślach.
Pół godziny później zbiegła ze schodów sylwetka Jamesa. Złapał Lily, okręcił się wokół własnej osi i wtulił się w jej pachnące rumiankiem włosy.
Nie pytajcie, skąd wiedziałam, jak pachniały włosy Lily Evans. Czasami, no może nawet często, przesiadywałyśmy przy jednym stole w Pokoju Wspólnym, pisząc eseje na transmutacje lub eliksiry, z których bywałam równie tępa jak z zielarstwa. Zapach jej szamponu poczułam całkiem przypadkiem i nie dało się go zapomnieć. Po prostu należała do tych osób, która można było nazwać prawie niepowtarzalnymi, nietuzinkowymi.
Światełkiem szczęścia rozjaśniającym mroki codzienności... Miałam szansę się z nią bliżej poznać. Wydawała się od początku miłą i pomocną.
Już dawno podarłam na drobne kawałeczki wszystkie zdjęcia ojca. Helmut Meadows stał się dla mnie całkowicie obcym człowiekiem. Łączyły nas jedynie więzy krwi i odraza do siebie. Tato musiał się mnie przecież brzydzić, tak, jak ja jego. Przynajmniej w pewnym stopniu. Nie wyznawał zasady szanowania wszystkiego, co powstało "krew z krwi, ciało z ciała...".
Remus przychodził do mnie wieczorami. Potrafiliśmy spędzić wiele godzin w wzajemnym milczeniu. Często nie wymieniając między sobą niczego, prócz słów przywitania i pożegnania. Gdy tak siedział i milcząc wpatrywał się w ścianę łatwiej było mi ukoić szalejące myśli. Nasza znajomość czasami mnie przerażała i przeraża dalej, kiedy o niej myślę. W rozmowie było więcej milczenia, a w milczeniu więcej było słów. Właściwie, nie było większego sensu w naszych spotkaniach. Nie dla normalnych ludzi. Nawet nie przyjaźniliśmy się bardzo, jednak istniała między nami jakaś tajemnicza więź.
Tajemnice? To tylko cząstki słów ukryte w niemym milczeniu...