Psia kość! Znów rozdział nie wtedy, kiedy powinien, ale to nie moja wina. Wczoraj była burza i nie miałam prądu wieczorem, a wcześniej brat miał 4-te urodziny. W sobotę mama kazała zrobić porządek w pokoju i trwało to do chyba 21. Naprawdę tego nie chciałam. Wybaczycie? </3
------------------
Odrzucony sen wołał po cichu do moich uszu "wracaj, masz jeszcze czas!", lecz żołądek go odtrącał, myśląc o pierwszym tego dnia posiłku. Zgadzałam się z tym drugim, choć mi samej, nie biorąc pod uwagę kapryśnego organizmu, najbardziej interesowała Wielka Sala i jej wizja w zamglonych jeszcze oczach.
Na śniadaniu o tej porze nie było zbyt wielu osób. Zresztą nie można oczekiwać, aby w sobotę, czyli dzień błogiej wolności niezakłóconej nauką, ludność Hogwartu wstawała na wczesne śniadanie. Zdecydowali się na to tylko ci, którzy cierpią na bezsenność, albo mają zbyt ciekawe życie, by spędzić je w łóżku. To po jakiego chochlika ja wstałam tak wcześnie?
Siedzący we mnie gigantyczny głodomorek dał o sobie znać upominając się o ulubione tosty z dżemem malinowym.
Siedziałam przy stole Gryffindoru, bez żadnego wielkiego, czy mniejszego entuzjazmu, smarując tosta. Oprócz mnie w Sali przebywało kilku Krukonów, dwoje Ślizgonów, z rodzaju tych, których darzyłam wiązką sympatii, dwadzieścia sześć Puchonów, był ich tyle, że z braku zainteresowania czymkolwiek innym, policzyłam ich i Huncwoci. Ci ostatni, jak zwykle, prowadzili zażartą dyskusję na temat swojego nowego kawału, absolutnie nie przejmując się tym, że ich ściśle tajne plany słyszało pół stołu, a co dopiero ja, siedząca naprzeciwko. Remus wzdychał tylko, kręcąc głową z dezaprobatą.
Nie miałam ochoty słuchać o ich arcyciekawych planach, zwłaszcza o tak wczesnej porze, gdy wciąż jeszcze częściowo znajdowałam się w krainie snu. Zresztą to pewne, że prędzej, czy później przekonam się, co knują. Nie wiem tylko, czy wtedy nie będzie za późno na uniknięcie, nienormalnych i pewnie nieprzyjemnych, konsekwencji ich pomysłów.
Odłożyłam na bok nóż i wgryzłam się w tosta. Jak już wspomniałam wcześniej, byłam nieziemsko głodna, więc pochłonęłam go w błyskawicznym tempie i sięgnęłam po następnego.
Westchnęłam głośno, gdy zamiast talerza pełnego grzanek, ujrzałam przed sobą same okruszki. Pokręciłam głową, gdyż dzięki swojej świetnej zdolności dedukcji, bezbłędnie odgadłam, iż odpowiedzialny za całą sytuację jest Peter, który oblał się momentalnie rumieńcem.
– Lily, gdzie jesteś? – Spytałam bardziej siebie, niż moich szanownych kolegów.
– Czy ktoś tu mówił o Lily?! – Rogacz zerwał się z krzesła teatralnie i zaczął rozglądać się we wszystkie strony.
– Oj James, James… – Zacmokałam pobłażliwie.
– Dori, Dori, Dori – odparł Syriusz, uśmiechając się ironicznie.
– A już miałam nadzieję, że nic nie zepsuje mi śniadania… – Odepchnęłam talerz. Zaczął smakować jak tektura.
– Chyba nas nie doceniasz. Sądzisz, że naszym celem jest coś tak banalnego, jak popsucie ci śniadania? – rzekł Syriusz z uśmiechem.
– Po was można się wszystkiego spodziewać. – Z irytacją spojrzałam pod stół. – Peter… na Merlina, czego ty szukasz między moimi nogami? – Blondyn uderzył głową w blat.
– Ziemniaczek mi upadł… – Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu.
– Idzie, idzie! – Krzyknął Potter, z entuzjazmem wymachując widelcem.
W tym momencie do stołu Gryfonów, tuż obok mnie, majestatycznie usiadła rzeczona rudowłosa. Z całej postaci, a zwłaszcza zielonych oczu biła świeżość. Nic dziwnego, że na sam jej widok James rozpromienił się i odruchowo zaczął mierzwić ręką swoje czarne włosy, które i tak wyglądały, jak gdyby chłopak na oczy grzebienia nie widział. I pominę tu fakt, że reakcja Jamesa Pottera na Evansównę, nigdy nie była czymś normalnym. Większość osób, które znały go w jakimś stopniu, twierdziła, że jest on nie całkiem normalny i cierpi na obsesję na punkcie panny Rudowłosej. Obsesja ta zdecydowanie kwalifikuje się do leczenia psychiatrycznego (kolejna zasługa Mary. Ta dziewczyna jest nieziemska).
– Dzień dobry – rzuciła Lilly pogodnie. – Cześć Dori, dzień dobry Remusie. Jak się masz Peter? Hej Łapcio. – Rozczochrany odchrząknął znacząco. – A! Zapomniałabym! – Dziewczyna stuknęła się w czoło łyżeczką, po czym obdarzyła Rogatego uśmiechem. – Udław się miotłą Potter.
– A coś ty taka rozpromieniona, jakbyś latarnię połknęła? – spytał Remus. Jego spojrzenie inteligenta zdradzało ogromny wewnętrzny smutek i kłopoty jego właściciela, które starannie ukrywała maska indywidualizmu. Oczy jednak mówiły wszystko, jak zwierciadła duszy, które odbijały wyraźne cierpienie. Nic dziwnego. Bycie jedynym inteligentnym osobnikiem w grupie szaleńczych Huncwotów z brakiem nawet szczątków mózgowia lub móżdżku, potrafi przytłoczyć. Nie bez powodu mówi się, że głupota boli.
Zupełna przeciwnością wzroku Lupina, było spojrzenie Jamesa Pottera. W jego oczach wiecznie plątały iskierki, odbijała się w nich także pogoda ducha, zbytnia pewność siebie i miliony szalonych pomysłów, które wpadały do jego głowy, by zaraz potem wypaść (z racji pustki tam panującej, nie miały się, o co zaczepić).
– Cóż, Remusie! Mamy weekend, wczoraj napisałam ten „cudowny” esej o zastosowaniu jelenich rogów w eliksirach…
– Cudowny? Więc pewnie pisałaś głównie o mnie, Liluś – wypalił James, uśmiechając się od ucha do ucha. Syriusz przewrócił oczami i wydał z siebie coś pomiędzy jękiem rozpaczy, a zduszonym chichotem.
– I znowu się zaczyna… Czy wy nawet w sobotni poranek nie możecie dać sobie spokoju? A zapowiadało się tak dobrze… – Syriusz nie dokończył, gdyż raczyłam mu przerwać.
– Noo! Rogacz nawet milczał całe piętnaście sekund! – Cała pogoda ducha i miłość do świata wyparowała z Liluni błyskawicznie. Zmarszczyła groźnie brwi i łypało na Jamesa morderczo.
– Musiałeś mi zepsuć humor swoimi idiotycznymi odzywkami? – Syknęła Lilly, a James cofnął się o krok. – Musiałeś?! – Krzyknęła z udawanym patosem, po czym parsknęła śmiechem. Z ust Jamesa nie znikał uśmiech wyrażający połączenie rozmarzenia, fascynacji, błogiej radości i przede wszystkim uczuć, jakie odczuwa Peter, patrząc na słodycze z Miodowego Królestwa.
Niektórzy stwierdziliby, że tego wszystkiego nie da połączyć się w jednym uśmiechu. James Potter mógł. On jest w stanie zrobić rzeczy, które przeciętny człowiek przy zdrowych zmysłach, uznałby za niemożliwe.
– Jesteście śmieszni – oznajmiłam między jednym kęsem, a drugim.
– Chyba zabawni, księżniczko… – Syriusz uśmiechnął się, jak rodem z „Podaruj dzieciom Słoneczko”.
– Nie, śmieszni – odparłam z naciskiem. – Dobra Lily, możemy iść. Ty lepiej nic nie jedz, bo ci się wrzody porobią. Zresztą chyba straciłaś już apetyt. Ja najadłam się. – Zaczęłam wstawać ze stołu.
– Niemożliwe! Róbcie zdjęcia! Księżniczka Dorcas Meadowes się najadła! – Słowa te jak prognoza nadchodzącej burzy, uciszyły całą wrzawę.
– Uuu... cisza przed burzą, chować się… – Szepnął teatralnie Potter do Lupina. Remus zastygł w bezruchu. Wszyscy oczekiwali na moją reakcję, żeby uniknąć zasięgu moich pięści okładających Blacka po głowie.
– Peter mogę pożyczyć? Dziękuję. – Blondyn nie śmiał mi odmówić, gdy nabrałam na łyżkę trochę jego kremu kukurydzianego. Przy pomocy owego pocisku strzeliłam Łapę w środek jego pustej głowy. – Księciuniu, masz za małego konia, żeby dostać się do mojego zamku!
Kilka osób przy dalszej części stołu zadławiło się sokiem z dyni. Czarnowłosy wyglądał jak pół du… zadka zza krzaka. Remus zastanawiał się chyba, czy nie wezwać psychiatry. Lily chichotała w rękaw szaty.
– To co, idziemy, Lila? – Rudowłosa przytaknęła i wyszłyśmy, żegnane triumfalnymi gwizdami Gryfonów.
* * *
Pokój Wspólny ma coś takiego co ciągnie wszystkich do siebie i wcale nie żal, że nie jest tylko na własność. Jest wręcz przeciwnie; wszyscy kochają w nim być razem, a może to wina zimy, choć śniegi zaczęły topnieć.
– Dor, czy mogłabyś przestać i trzymać łapska przy sobie? Nie mogę się skupić. – Mruknęła Evans, przerywając jakże pobudzającą myślenie czynność ssania końcówki pióra. Lily już od około pół godziny ślęczała nad dodatkowym referatem, o zastosowaniu Grzeszczoła Wątłego dla Slughorna. Do tej pory pisanie wychodziło jej wyśmienicie, ale gdy zbliżała się do końca, myśli przestały się układać w logiczne zdania, co uniemożliwiało napisanie zakończenia. Dzielnie trwałam przy przyjaciółce, jednak myślami będąc setki lat świetlnych od Hogwartu, cofając je do tyłu i, zastanawiając się nad rzeczami bardzo abstrakcyjnymi, których tematu przypomnieć sobie nie zdołałam. Zastanawiałam się, skąd pochodzi moja osoba. Tak, z Francji, wioski nad morzem, ale dusza... gdzie się narodziła? Czy jestem starsza od ciała? To chodzi mi po głowie do dziś.
– Wybacz… I w ogóle, życzę smacznego… – Lilka spojrzała na mnie dziwnie. – To jest pióro Jamesa… i ja nie chcę wiedzieć, gdzie on je wcześniej wkładał.
– Dor! – Gryfonka skarciła mnie oburzonym tonem, po czym dodała: – to pomaga mi się skupić. A poza tym nie śmierdzi skarpetkami, więc chyba nie trzymał go tam, gdzie nie powinien.
– Matko… co za głupoty chodzą ci po głowie, jak myślisz – dodałam szeptem do siebie, jednak na tyle głośno, by mnie słyszała, przewracając oczami.
– Wiem!
– Ale nowość, ty zawsze wiesz! – Ruda uśmiechnęła się szeroko i z zapałem zabrała się do notowania. Wszystko wydawało się być takie cudowne, spokojne i harmonijne.
– Cześć, Liluś! – Ciepły głos chłopaka wdarł się, naruszając całą harmonię, która z trzaskiem runęła w posadach. Ten chłopak o orzechowych oczach zakrytych okularami był bowiem wybitnie zdolny, jeśli chodziło o działalność niszczycielską i wprowadzającą chaos. Jednakże, gdy znajdował się pobliżu swojej "ukochanej", samym swoim jestestwem zdolny jest do doprowadzenia do serii przyczynowo-skutkowej. Seria ta nazwana została przez Remusa, zresztą słusznie, olbrzymią masakrą obracającą w proch i pył wszystko, co znalazło się w polu jej rażenia. Evansówna jednak, dla odmiany, olała swojego Rogasia, ani na moment nie przerywając pisania. – Bo wiesz Liluś… – Chłopak usiadł na oparciu jej fotela. Dalej zero reakcji. – Ja dzisiaj byłem grzeczny i tego… nie wsadziłem nawet McGonagall ropuchy do tiary. I tego… włosy Malfoya zapaliłem, ale to było naprawdę niechcący… Ale u…uwierz to było ogromne wyrzeczenie, bo chciałem go rzucić łajnobombą. I nawet nie zgnoiłem Smark… Seviego, znaczy się. Znaczy, nie zgnoiłem go aż tak bardzo. Więc… pomyślałem, że może poszłabyś ze mną… na randk…
– Że co ty tu insynuujesz do mnie, Potter?! – Słowa te brzmiały jak dźwięk rozpoczynający huragan. Wszelka harmonia, Jin Jang i te sprawy, pokruszyły się na drobne kawałeczki. Lily przycisnęła pióro do czoła okularnika, tak, że na skórze wykwitł ogromnej wielkości kleks. Plama na honorze. – Potter, ty… ty… ty…
– Wiem, że nie możesz się wysłowić z tego zachwytu… Możesz się do mnie zwracać po prostu „kochanie”. – Wyszczerzył się, ukazując całe uzębienie. – To jak z tą randką… Liluś?
W tym momencie panna Evans nie wytrzymała i wyrzuciła z siebie imponującą, nawet jak na jej zasób słownictwa, wiązankę epitetów, której tematami przewodnimi były wyrazy takie jak:
„patafian”, „niedorozwój”, „bezmózgi jeleń z wodogłowiem”, „kretyn”, „matoł”, „szlag jasny, pioruny siarczyste, ogniste by cię wreszcie… Potter, do cholery ciemnej”, „żeby cię ta twoja miotła … na księżyc”, a także wiele innych.
– Kocham cię, kiedy się złościsz, Liluś. Te twoje oczy są wtedy takie, takie… zielone – James stwierdził z zachwytem, po czym wydał z siebie dźwięk przywodzący na myśl ryk zarzynanego łosia.
– Potter, jesteś najbardziej niedorozwiniętym gumochłonem, jakiego znam – kontynuowała wyliczankę Lily. – Nigdy! Powtarzam, nigdy! Nie umówię się z tobą. Jesteś aroganckim dupkiem, o niskim poziomie inteligencji!
– Arogancki dupek o niskim poziomie inteligencji? – powtórzył okularnik ze zdziwieniem.
– Wbiłeś do tej swojej próżni w głowie jedno „Umówisz się ze mną, Liluś?” i nic innego nie potrafisz powiedzieć – stwierdziła, tupiąc nogą o podłogę.
– Nieprawda! – Zaprzeczył, otrząsając się z zaskoczenia. – I potrafię mówić więcej mądrych rzeczy. I moja elewacja… elokwencja – poprawił się po chwili – jest bardzo duża. – Zapewnił, pusząc się.
– Jakoś w to nie wierzę – mruknęła ognistowłosa.
– Możemy się założyć.
– Nie zakładam się – prychnęła Lily.
– Bo się boisz. – Syriusz zaczął ją podpuszczać. Evansówna zgromiła go wzrokiem.
– No dobra Potter… O co?
– Ty mi powiedz, w końcu, podobno jesteś najmądrzejsza z nas zgromadzonych…
– W sobotę masz szlaban, prawda? – Wypaliła, darując sobie ciętą, do niczego nieprowadzącą ripostę. W końcu głupszemu się ustępuje, nie?
– Nie.
– W takim razie przez tydzień, czyli aż do soboty… Ani razu nie powiesz do mnie nic w stylu „umów się ze mną” i nie nazwiesz mnie „Liluś”, „Kochanie”, ani innymi epitetami, jakie tam w zanadrzu masz! – James przytaknął głową. – I jeszcze jedno! Zostawisz w spokoju Severusa!
– O kremowe piwo! – Krzyknął Syriusz wskazując na wielką granatową plamę na czole rozczochrańca.
– Nie. O ognistą! – Poprawiłam go natychmiast.
– Meadowes! – warknęła Liluś gniewnie.
– No co?
– O Ognistą i koniec! – odparł Black i skrzyżował ręce na piersi.
To komiczne, właśnie wyobraziłam sobie, co by się stało, gdybym cofnęła się w czasie – gdyby to mogło być możliwe, a nie jest. Jakby zareagowała Lily na wieść, że kiedyś chajtnie się z Jamesem i będzie mieć syna? Jej mina byłaby zapewne bezcenna z zrobiłaby wszystko, by temu zapobiec. Wtedy nie byłoby Harry'ego, a muszę przyznać, że nie wyobrażam sobie tego. Żałuję, że nie mogę go widywać; tylko Syriusz ma wstęp do ich domu. Idąc tam, mogłabym zdradzić miejsce, w którym się ukrywają. Dlatego nie mogę napisać nawet tutaj tego. Ten pamiętnik mógłby trafić w niepowołane ręce i wszystko znów byłoby moją winą.
Od jakiegoś czasu nie mam wieści od Remusa. To znaczy, że źle się dzieje. Milczenie to wołanie o pomoc. Nie mam pojęcia, gdzie jest, nie odpowiada na moje sowy. Peter też ucichł. Rok temu stał się bardziej żywy, niż kiedykolwiek, ale teraz znów się wypala. Syriusz jest przytłoczony wszystkim równie bardzo jak ja, ale w chwilach, kiedy przypomina mi dni beztroski i szkoły, wciąż widzę w jego oczach dawne iskierki radości, mimo, że postarzył się o wiele lat. To jego pomysł, żebym napisała to wszystko. Zrozumiał, że to nie miało sensu. W gruncie rzeczy, ja i on zawsze to wiedzieliśmy...